Reklama

sobota, 14 kwietnia 2012

MONGOLIA 2 - Podróż do "Jurty".

                  W naszą podróż do krainy koczujących mongolskich nomadów wyruszyliśmy po wczesnym obiedzie w hotelu Ułan Bator. Ze względu na rekomendacje Szefa hotelu jesteśmy w miarę spokojni. W końcu mamy nocować w jurcie jego współplemieńców. Nasza podróż samochodem trwa około trzech godzin. Mamy wspaniałą okazję podziwiać wspaniałe krajobrazy mongolskiego stepu. Trochę jak bardziej brązowa "Polska złota jesień", a bardziej jak "Stepy akermańskie" naszego Mickiewicza. Przyroda robi na nas wielkie wrażenie.
                 Przyjeżdżamy na miejsce noclegu. Wysiadamy z samochodu. W tle stepu około pięciu wielkich, bardzo nietypowych dla Europejczyka namiotów. Ich boczne ściany są w kształcie dość wysokiego walca. Dopiero nad tym walcem widzimy zwieńczenie typowe dla znanego nam z Europy namiotu. Później dowiadujemy się, że konstrukcja bocznych ścian jest dość gruba i doskonale izoluje mieszkańców jurty przed zimnymi stepowymi nocami. Podstawą konstrukcji jest drewniany szkielet, który jest ocieplony grubymi bawełnianymi płótnami.
                 Witają nas mieszkańcy . Dobrze, że obecny tam jeden z naszych przyjaciół uprzedza o obowiązujących zasadach współżycia w "Jurcie". Musimy pamiętać o tym, aby przy wchodzeniu do jurty nie nadepnąć na próg. Okazuje się, że za czasów Imperium Chingis-Hana nadepnięcie na próg domostwa mogło oznaczać wyrok śmierci dla intruza. Nasz przyjaciel mówi nam o zasadach poruszania się w "Jurcie". Okazuje się, że należy poruszać się zgodnie ze wskazówkami zegara. Trochę zmęczeni podróżą wchodzimy do wskazanej nam "Jurty".
                "Jurta" wygląda na olbrzymią. Jej centralna cześć wsparta jest na wysokich, najprawdopodobniej drewnianych słupach. Tutaj też pnie się ku górze długa metalowa rura biegnąca od znajdującego się w środku namiotu pieca, wyglądającego jak rozwinięta wersja rosyjskiej "Kozy". Nie znającym tematu wyjaśniam, że ten popularny piec, znany chociażby z niezapomnianego polskiego filmu "Czterej pancerni i pies", wykorzystywany był do ogrzewania żołnierskich, frontowych namiotów w czasie II Wojny Światowej.
                Staramy się poruszać zgodnie z miejscową tradycją. Widzę coś takiego: po prawej stronie znajdują się tylko mężczyźni. Jeden z nich, najprawdopodobniej najważniejszy w rodzinie, leży w prawdziwym, miękkim łożu. Kobiety znajdujące się po naszej lewej stronie częstują gości miejscowym specjałem: wielbłądzim mlekiem z baranim łojem. Podobno bardzo zdrowe. Próbujemy, aby nie urazić gospodarzy. Jesteśmy bardzo dzielni. Całe szczęście, ze mamy ze sobą butelkę polskiej wódki. Mieszkańcy jurty zgodnie z obowiązującym protokołem wypijają z nami toast. Jak sobie przypominam, moje koleżanki też chcą wypić zwyczajowy toast.

                W miłym towarzystwie czas mija szybko. Idziemy spać. Zasypiam. Raczej w centro - lewej, czyli babskiej części jurty. Mija noc. Nagle budzę się i chcę do toalety. To straszne. Nie zapytałem mojego przyjaciela o taki drobiazg. Budzę go. Pytam o toaletę. Kolega śmieje się i mówi: nie rób nam wstydu i wyjdź przed jurtę. Okazuje się, że nieskażona mongolska przyroda otwarta jest na wszelkiego typu potrzeby europejskiego podróżnika.
                Rano pobudka. Czas na miejscowe rozrywki, Gospodarze proponują nam jazdę na wielbłądach, Jestem zaintrygowany, trochę się boję, ale chcę spróbować. Gospodarze wskazują mi wielbłąda na którym pojadę. Wsiadam na niego. Jest strasznie leniwy. Nie chce się podnieść z ziemi. W końcu wstaje. Jest wielki i czuję jak zawsze lęk przed wysokością. Koledzy mówią mi: wytrzymaj, będziesz miał fajne zdjęcie. Mówię do nich: koledzy, jego garb opada na lewą stronę. Oni na to: to go podnieś do góry, na zdjęciu musi być ładnie. Mieli rację. Zdjęcie jest fantastyczne. Piękna podróż. Wracamy do naszego hotelu w Ułan Bator. Nigdy nie oczekiwałem, że przeżyję cos takiego. Pomimo wszystko, było warto.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

MONGOLIA 1 – podróż do nomadów.


                          Przylatujemy do stolicy Mongolii: Ułan Bator. Samochód przywozi nas do hotelu. Okazuje się, że nosi prestiżową nazwę „Ułan Bator”. Wchodząc do hotelu czujemy wszystkimi zmysłami charakterystyczny zapach, który opuści nas dopiero po wyjeździe z tego kraju - zapach baraniny. Osobiście lubię dobrze przyrządzone, nawet tłuste baranie mięso z dużą ilością cebuli i czosnku. Wielokrotnie miałem okazję jeść tego typu przysmaki w stolicy Rosji. Sprzedawane w specjalnych tanich barach w Moskwie dużego rozmiaru pierogi z baraniną, nazywają się „Czeburieki”. Są przepyszne i bardzo pożywne. Zapach baraniny, który jest nieodłączną cechą Mongolii, to jednak tylko zapach nieskażonego przyprawą baraniego łoju.
                         Zwiedzamy nasz hotel. Na parterze znajdujemy dancing bar przygotowany na dostarczanie rozrywek gościom z Europy Zachodniej. Alkohole i zachodnia muzyka. Przy stoliku siedzi młoda i bardzo ładna blond dziewczyna, Opowiada nam historię swojego życia. Jest córką Węgra, który przyjechał do pracy w mongolskiej kopalni złota. Tutaj poznał jej matkę, obywatelkę ZSRR,  pracującą dla nadzorujących pracę tej kopalni Rosjan. Pobrali się. Genetyka zadziałała. Stąd tak bardzo różni się swoim wyglądem od typowych mieszkańców Ułan Bator.
                        Nasza nowa znajoma proponuje nam odwiedzenie modelowej „Jurty” – typowego namiotu o wielkich rozmiarach – mieszkania koczujących Mongołów’ Znajduje się ona na górnym piętrze naszego hotelu. Udajemy się tam chętnie, kierowani chęcią poznania warunków  życia w stepie prawdziwych koczowników. Namiot „Jurty’ jest wspaniały. Po pierwsze: jest duży.  Wygląda na to, że dziesięcioosobowa rodzina może spokojnie w nim mieszkać, nawet w zimnym mongolskim stepie. Świadczą o tym stosunkowo grube ściany jurty, chroniące przed niskimi temperaturami stepowej nocy.
                       To nie koniec mojej mongolskiej przygody. Wracamy do hotelu, do naszych pokojów. Tu niespodzianka. Kierownictwo Hotelu proponuje nam wyjazd na stepowe równiny i spędzenie nocy w prawdziwej mongolskiej „Jurcie”. Moje przeżycia opisuję w następnym artykule.

niedziela, 1 kwietnia 2012

ALBANIA - to nie Europa.




Ja w Tiranie.
                Przylatujemy do TIRANY, Stolicy Albanii. Jest rok 1985. Małe lotnisko. Nasze zdziwienie wywołuje fakt, że przy lądowaniu widzimy stadko owiec pasących się w pobliżu głównego pasa lotniska. Rzeczowa ocena sytuacji: na lotnisku nie trzeba kosić trawy. Taksówka wiezie nas do Stolicy. Tutaj znowu się dziwię. Przez okna samochodu widzę pełno dziwnych betonowych grzybków. Na pytanie skierowane do kierowcy dowiadujemy się, że to stały element obrony przeciwrakietowej kraju. Te betonowe grzybki to po prostu schrony połączone systemem podziemnych przejść z resztą kraju.
                Przyjeżdżamy do hotelu. Dostaję pokój. Biorąc pod uwagę zapachy, są one na pewno jego nieodłączną częścią (baranina). Nie jest aż tak źle. W pokoju jest telefon. Jest bardzo piękny - ale dla mnie prehistoryczny. Jak z dziewiętnastowiecznej bajki. Robi na mnie duże wrażenie, ponieważ od kilku lat zawodowo zajmuję się eksportem podobnych telefonów produkowanych przez polskich rzemieślników.
               Następnego dnia wstajemy rano. Czeka nas ważne spotkanie z klientami. Kupują od nas artykuły szkolne (gumki, temperówki). Wyglądam przez okno i szok: na podwórzu ma miejsce ostra musztra dzieciaków miejscowej szkoły podstawowej. Wszystkie dzieci mają kije zamiast karabinów, ale wykonują wojskowe komendy swoich przełożonych. W lewo zwrot, w prawo zwrot, broń do nogi, repetuj broń. Coś takiego widziałem tylko w Korei Północnej.
Ulica w Tiranie.
              Wychodzimy z hotelu. Idziemy jakże inną ulicą niż te do których jesteśmy przyzwyczajeni w naszej kochanej Europie. Ulica z lewej i prawej strony zabudowana jest wysokim murem. Za murami udaje nam się dostrzec podwórka ukrytych domostw w których żyją mieszkańcy Tirany. Dla Europejczyka wygląda to dziwnie. Dodatkowo, ulicami Stolicy przemykają ludzie, ubrani w czarne lub ciemno szare ubrania. Idziemy dalej. Jest sklep. Kupujemy chleb, masło, dziwną wędlinę ale świeżą.
             W końcu docieramy do naszych partnerów. Podpisujemy umowy. Radzą nam kupić koniak, który jest chlubą Albanii: to Skanderberg. Kupujemy skrzynkę, z którą przylatujemy na nasze kochane Okęcie.

niedziela, 25 marca 2012

WIETNAM 2 - ślady kapitalizmu.

                              Do Sajgonu ( Dzisiaj Ho Chi Minh) przylatujemy wieczorem. Jest ciepło, ale przyjemnie: nie więcej niż 30 stopni  Jedziemy do hotelu REX, w którym spędzimy najbliższy tydzień. Szczęśliwie okazuje się, że nasz hotel jest blisko centrum miasta. Czuję też, ze w porównaniu do Hanoi jestem w trochę innym świecie: W hotelu panuje atmosfera jak w Europie: klient jest najważniejszy.

                             Dostaję pokój. Jest klimatyzacja. Oddycham z ulgą. Po odświeżeniu idę na kolację, zaproszony przez moich wietnamskich partnerów biznesowych. Restauracja hotelowa w odróżnieniu od tego co widziałem na północy kraju, jest w eleganckim  stylu europejsko-orientalnym, której kulinarne zapachy pobudzają nasz apetyt. Siadamy przy eleganckim stoliku. Kelnerka podaje menu. Wietnamscy przyjaciele wybierają potrawy. W końcu najlepiej wiedzą co Europejczycy lubią najbardziej. Oczywiście okazuje się, że ich wybór jest perfekcyjny.
                             Pierwszy raz w życiu mam możliwość zjedzenia zupy z legendarnym lotosem, a właściwie z jego owocami. Podobno mają moc afrodyzjaku. Zjadam z apetytem. Na stole leżą przystawki: różne sałatki i mięsiwa i mnóstwo różnokolorowego ryżu. Wśród nich widzę coś podobnego do kurzych udek, doskonale znanych z Polski. Mój znajomy zachęca mnie do spróbowania, twierdząc, że to rzeczywiście są udka, ale żabie. W tym momencie kojarzę nagle, że te odgłosy szczekających żab, które słyszałem w Hanoi, musiały być świadectwem ich dużych rozmiarów. Drugie danie okazuje się prawdziwą ucztą podniebienia: kelnerka przynosi nam wspaniale wyglądające langusty (takie 10 razy większe raki znane z Polski) wraz z zestawem narzędzi do ich jedzenia. Jemy to wspaniałe białe mięso, krusząc pancerze krabów. Smaku tego wspaniałego mięsa na pewno nigdy nie zapomnę. Cudowny wieczór dzięki moim przyjaciołom.
                           Muszę się przyznać, że wcześniej trochę bałem się tego, jak posługiwać się pałeczkami do jedzenia w restauracji tak żeby nie przynieść sobie wstydu. Dzięki moim wietnamskim przyjaciołom przeszedłem szybki kurs posługiwania się tymi nietypowymi sztućcami. Udało się! Do tego stopnia, że nawet mogłem zjeść pałeczkami zupę.

  Następny dzień. Wysoka temperatura: 45 stopni, Jedziemy na oficjalne spotkanie z partnerami handlowymi. Zakładam eleganckie ciemne ubranie. Wsiadam do samochodu z klimatyzacją. Jedziemy. Wysiadamy przed siedzibą Firmy. Kilka kroków do wejścia. Wchodzimy witani przez przedstawicieli współpracującej z nami Firmy. Tknięty nagłym przeczuciem, spoglądam w dół na moje spodnie. Niespodzianka: moje spodnie całkowicie straciły kanty. To efekt tropikalnej temperatury i wszechobecnej wilgoci. Negocjacje prowadziłem ze świadomością tego, że jestem postrzegany jako gość w rurkach.
                           Po wyczerpującym dniu wieczorem wracamy do hotelu. Obowiązkowe odświeżenie w naszych pokojach. Decydujemy się na zwiedzanie hotelu. Kelner proponuje nam wjazd windą na najwyższe piętro i skorzystanie z basenu. Na dachu hotelu, pod rozgwieżdżonym niebem wybudowany jest pięknie oświetlony basen o wymiarach około 20x10 metrów. Wśród tropikalnej roślinności pełno uroczych stolików czekających na klientów. Siadamy. Zamawiamy europejskie piwo. Idziemy popływać w basenie. Jest wspaniale. Kelner proponuje nam wietnamską wódkę: „Lemojkę”. Próbujemy tej atrakcji. Jest smaczna i wytrawnie cytrynowa. Tego wieczoru kąpiele w basenie nie miały końca.

piątek, 23 marca 2012

WENECJA - miasto zakochanych.

             Wenecja – jedno z najbardziej znanych miast w Europie i na całym świecie. Świadczy o tym fakt, iż turyści  przyjeżdżający do Włoch niejednokrotnie za podstawowy cel zwiedzania obierają sobie właśnie to miasto. Jest niezwykłe z kilku względów. Po pierwsze położone jest ono na 118 wysepkach, połączonych ze sobą aż 400 mostami wybudowanymi na drewnianych palach. Dlatego zwiedzając miasto, mamy wrażenie że unosi się ono na wodzie.


Plac św. Marka.
             Po drugie miasto ma szczególny charakter. Nie ma tu typowych ulic a więc i ruchu samochodowego. Dlatego też miasto przemierza się pieszo. Jest tu taki gąszcz uliczek, że czasem można stracić orientację, gdzie się znajdujemy. Nawet mając plan miasta, czasem trudno uwierzyć, że większe uliczki po prostu się kończą, a te mniejsze prowadzą do wielkich placów czy budowli. Miasto było kiedyś symbolem potęgi handlowej i militarnej. Zadziwiało olśniewającym pięknem, kiedy to bogaci Wenecjanie prześcigali się w budowaniu coraz piękniejszych i świadczących o ich zamożności pałaców.

Wenecka "Ulica".
            Do najbardziej znanych budowli można zaliczyć pałac „Ca` d`Oro” , położony w dzielnicy Cannaregio nad Kanałem Grande. Jest dziełem wielu projektantów. Wzniesiony w XV w miał wielu właścicieli. W miarę upływu lat przechodził z rąk do rąk, czego efektem jest wiele zmian architektonicznych, w tym zdobnictwa. Mimo, iż w wielu miejscach nie jest już pokryty złotem czy innymi cennymi materiałami, to i tak robi piorunujące wrażenie. Obecnie mieści się tam muzeum.

              Plac św. Marka można spokojnie uznać za centrum i serce Wenecji. Plac codziennie zapełniony jest turystami. Wielu z nich oddaje się przyjemności karmienia gołębi, których jest tutaj mnóstwo. W dawnych czasach był symbolem potęgi miasta. Dziś jest wspaniałym miejscem podziwianym przez turystów z całego Świata. Wokół Placu jest wiele kawiarni, gdzie można sobie wypić nie tylko espresso. Są tutaj banki, różne sklepy, butiki czy restauracje.

             Na placu jest również Bazylika św. Marka. Niepowtarzalna bryła dobitnie świadczy o tym, że zamierzeniem jej protoplastów: architektów i budowniczych było stworzenie budowli, która swoim pięknem zadziwi cały Świat.
             Do najbardziej znanych i najpiękniejszych weneckich zabytków musimy zaliczyć Pałac Dożów z XIV w. Był on miejscem, z którego władzę sprawowali ówcześni władcy. Mimo, iż przy jego wznoszeniu wykorzystano dużo ciężkich płyt marmuru, Pałac wygląda filigranowo. Pomimo tego robi majestatyczne wrażenie. Pod pałacem znajdują się lochy, gdzie byli zamykani więźniowie.

            Mimo, upływu siedmiu wieków historii, miasto ciągle lśni nie tylko minionym pięknem. Nadal jest wspaniałym miejscem dla zakochanych, ściągających tutaj z całego świata. Piękne małe mostki, wąskie uliczki wzdłuż kanałów i ławeczki na których można przysiąść - to wszystko sprzyja zakochanym, pozwalając im zapomnieć o całym świecie. Najbardziej romantyczny nastrój tworzą spacery przepięknymi i malowniczymi kanałami, kiedy płynąc gondolą z ukochaną osobą witamy zachodzące słońce, delikatnie odbijające w wodzie swój gasnący blask.

           Można więc śmiało stwierdzić, iż Wenecja to nie tylko nietypowe i jedyne w swoim rodzaju miasto, ale także bardzo piękne i zachwycające miejsce. Można się w nim równie łatwo zakochać jak i zgubić, a jednak nikt się tym nie przejmuje.

Autor artykułu: Artur Kosiewicz
 Najlepsze podróże: LONDYN - moja pierwsza podróż na Zachód.

sobota, 17 marca 2012

WIETNAM – egzotyka Azji.

                   Do stolicy Wietnamu Hanoi przylatuję późnym wieczorem w miesiącu czerwcu. Na lotnisku sprawna odprawa celna. Przyjeżdżam do hotelu nad jeziorem. Jest przyjemnie gorąco. Dostaję pokój. Zmęczony podróżą chcę pójść spać. Przed zaśnięciem dostrzegam nad łóżkiem coś zwisającego z sufitu, Trochę zaniepokojony, sprawdzam i widzę, że to muślinowa(?) moskitiera. Po zastanowieniu dochodzę do wniosku, że chyba to standard w tym egzotycznym kraju. Wiedziony instynktem rozkładam moskitierę wokół łóżka i zasypiam. Rano, okazało się, że to był świetny pomysł - po przebudzeniu spoglądam w górę na moją osłonę i widzę setki robaków uwięzionych w oczkach moskitiery. Jak się dowiedziałem później, niektóre z tych owadów rażą prądem, pozostawiając ślady na ciele człowieka.

                   Po kiepskim śniadaniu w hotelu czas na zwiedzanie Stolicy. I tu szok. To nie ma nic wspólnego z naszą ukochaną Europą. Ulicami pędzą tysiące rowerzystów, rikszy, motorków. Okazuje się, że musimy szybko nauczyć się żyć w nowych warunkach. Jak pokonać ulicę na zielonym świetle i nie dać się zabić?. Idę dalej i widzę restaurację. Reklamy zachęcają do wejścia. Wchodzę, siadam przy stoliku. Podchodzi kelner i proponuje najlepsze danie: pieczonego psa. Widząc zdziwienie w moich oczach wyjaśnia łamanym angielskim, że mięso jest wyjątkowo miękkie i kruche, ponieważ dochowany został rytuał obijania psa przed jego zabiciem. Zszokowany, zamawiam podwójną porcję ryżu z warzywami.
            

                      Dalej standard globtrotera: zwiedzam Mauzoleum Ho Chi Minha i Cesarską Cytadelę. Czas niestety mija szybko i muszę wracać do hotelu. Po wejściu do pokoju słyszę nieprawdopodobny i ciągły hałas: przerażające szczekanie psów. Idę do recepcji, pytam co się dzieje. Okazuje się, że to nie szczekot psów a jedynie rechot wietnamskich żab. Postanawiam sprawdzić to później. Następnego dnia muszę lecieć na południe Wietnamu do Sajgonu (obecnie Ho Chi Minh), byłej Stolicy Wietnamu Południowego.

piątek, 16 marca 2012

ROSJA – moje refleksje.

            Rosjanie nie mieszkają jedynie w swoim, ciągnącym się tysiące kilometrów wielkim kraju. Żyją i pracują w większości państw byłego Związku Radzieckiego, co jest całkowicie zrozumiałe. Jednak dzisiaj duże skupiska tej narodowości można znaleźć w krajach Unii Europejskiej, czy też o wiele dalej. Znaczące diaspory istnieją w USA, Kanadzie czy Brazylii. Szacuje się, że na świecie żyje 150 milionów Rosjan, w tym 20% poza swoim ojczystym krajem. Większa część Rosjan wyznaje prawosławie. Język rosyjski jest najbardziej popularnym językiem słowiańskim.
            Rosjanie – jeśli chodzi o wygląd – mają swoje charakterystyczne cechy. Ich skóra, włosy i oczy są jaśniejsze, niż u Europejczyków. Mają też rzadsze brwi i brody. Kuchnia rosyjska jest bogata i smaczna, dlatego szanowana na całym świecie. Ponieważ w wielu częściach tego olbrzymiego kraju panuje surowy klimat, jego mieszkańcy jedzą dużo mięsa, ryb, drobiu, dziczyzny. Bardzo popularne w Rosji są kaloryczne zupy takie jak solianka czy borszcz. Południowa część kraju jest urodzajna we wszelkiego rodzaju zboża, co powoduje, że w Rosji jest szeroki wybór pieczywa... i co najważniejsze – wiele rodzajów piwa i wódki.
            Przejdźmy jednak do ciekawszych aspektów dotyczących Rosjan. W Europie panuje ogólne przekonanie, że w Rosji wypija się morze wódki rocznie, że mieszkańcy są wiecznie pijani i że jest to ich cecha narodowa. To wcale nie musi być prawdą, pomimo tego, że badania przeprowadzone przez WHO pokazały, że Rosjanie piją więcej niż Polacy.

           Myślę, że dlatego większa część Europy patrzy na Rosjan jak na ludzi o mocnych głowach. Stąd  wzięły się wszystkie kawały i legendy na ich temat. Chyba nikt tego nie wie, ale można by się tu pokusić o pewną teorię. Może to wszystko dlatego, że zdecydowaną część wypijanego przez nich alkoholu spożywa się w postaci wódki a nie piwa czy wina. Może to dlatego, że większość Rosjan traktuje picie wódki, jak rytuał. Mało jest Rosjan, którzy piją wódkę bez tzw. „zagrychy”. Rosjanie nie piją wódki z sokiem, jak to jest przyjęte w Polsce. Nawet w niesprzyjających warunkach każdy Rosjanin zawsze znajdzie coś, co polepszy smak i ułatwi picie alkoholu, choćby miał to być tylko ciemny chleb. Każdy dorastający tu człowiek uczy się, jak się pije i z czym się pije. Jedzenie towarzyszące piciu jest wręcz obowiązkowe i dlatego rosjanie mogą wypić więcej, niż inni. Bardzo szanuje się tradycję wyrobu tzw. „bimbru”.
           Pisząc to wszystko, chciałbym zdementować pogłoski, iż Rosjanie są narodem pijącym na umór. Ba, nawet więcej – są narodem który bardzo dobrze wie, gdzie się pije, co się pije i w jaki sposób.
           Mimo spożywanego alkoholu, mało Rosjan po kilku głębszych staje się agresywna. Nawiązując do agresji, przestępczość w Rosji mimo wielu opinii i przesłanek nie jest wysoka, a na pewno nie wyższa niż w Polsce. Co prawda pod względem ilości przestępstw Rosja nas wyprzedza, jednak musimy pamiętać, że społeczeństwo rosyjskie jest nieporównywalnie większe od naszego.
           Poświęciłem czas na ten artykuł, gdyż chciałem trochę wam przybliżyć, jak to jest z Rosjanami. Wielu z was zapewne ma negatywny stosunek do tego co Rosyjskie, ale w miarę wgłębiania się w to jacy oni naprawdę są, spróbujcie ich polubić. Tak samo jak w Polsce – są czarne owce i są ludzie prawi. Na pewno jest wielu Rosjan, którzy zasługują na wasze dobre zdanie, czy wręcz szacunek  – dlatego nie oceniajmy ich jednym znanym nam słowem – „Ruscy”. Spróbujmy wymazać z pamięci przeszłość, spróbujmy przekonać się do nich i polubić ich zalety, przymykając oko na wady, które przecież pozostają częścią każdego narodu.

Autor artykułu: Artur Kosiewicz

piątek, 9 marca 2012

AFGANISTAN - najtrudniejsza podróż (2)




                Dużym plusem hotelu w Kabulu było to, że w holu na stolikach zawsze czekały na mnie pyszne, prażone, solone orzeszki pistacjowe. Zjadałem ich straszne ilości i to pomimo ostrzeżeń pracowników naszej Ambasady, a także członków miejscowej Misji ONZ. Dotyczyły one łatwości nabawienia się zakażeń jelitowych, ameby czy jeszcze gorszych przypadłości. W efekcie tego straszenia prawie przestałem korzystać z restauracji hotelowej i zacząłem pić wyłącznie butelkowaną wodę mineralną. Na moje posiłki (poza pistacjami) składały się duże ilości cudownie słodkich mandarynek typu klementynka sprzedawanych wszędzie na ulicach miasta. Zakupy normalnej żywności robiłem wyłącznie w sklepiku przy naszej Ambasadzie.

              To był w miarę ciepły luty, ale nie zapomnę dwóch rzeczy: rdzawego koloru ziemi afgańskiej (podobny widziałem tylko na Kubie) i niesamowitej ilości kurzu czy raczej pyłu na trawnikach. Wystarczyło zrobić 3 kroki na trawniku i czarne buty nadawały się do czyszczenia.

                     Bardzo lubiłem chodzić po bazarze, na którym Afgańczycy robili codzienne zakupy. Koloryt bazaru jest niepowtarzalny: klienci ubrani na muzułmańską modłę w szatach głównie białego koloru z zakrytymi głowami. Kobiet afgańskich nie widzi się zupełnie. Są całkowicie zakwefione, czasem dostrzega się tylko błysk ich oczu. Można tam niedrogo kupić piękne cynowe, mosiężne, czy nawet srebrne misy i dzbany. Niektóre o wielkiej wartości historycznej. Można tanio kupić błamy karakułowe czy tzw. „Łapki”. Można też kupić drobne, nietypowe pamiątki z tego regionu świata. Zakupy robiłem z wyjątkową przyjemnością. Dopiero później dowiedziałem się jakie to było niebezpieczne...
              Okazało się, że w Afganistanie partyzanci wyznaczyli cenę 200 $ za głowę każdego blondyna. Kiedy się o tym dowiedziałem, byłem w szoku – przecież też byłem blondynem!
             Szczęśliwie następnego dnia wracałem do Warszawy cały i zdrowy. Tak zakończyła się moja najbardziej ryzykowna podróż mojego życia.




niedziela, 4 marca 2012

AFGANISTAN - najtrudniejsza podróż (1)


                  Moja przygoda z Afganistanem miała miejsce w 1988 roku. Kraj w tym okresie był całkowicie kontrolowany przez Rosjan. Byłem młody i nie zdawałem sobie sprawy z tego, jaka to niebezpieczna wyprawa. Moim zadaniem było  dostarczenie darów polskiego rzemiosła dla narodu afgańskiego. Nerwowo zrobiło się tuż po starcie z Okęcia, kiedy dowiedzieliśmy się, że odbywamy testowy rejs po generalnym remoncie naszego samolotu.
                 OK. Wlatujemy w obszar powietrzny Afganistanu. To co widzimy z okien samolotu nie wygląda zachęcająco. Szczyty ośnieżonych pasm górskich. Wszędzie jak okiem sięgnąć góry. Zbliżamy się do jego stolicy, Kabulu. Z okien samolotu widzimy dalej  tylko szczyty gór. Piloci przygotowują się do lądowania. Zaczynam się niepokoić: jak tu można wylądować, gdzie jest lotnisko?
                 Piloci wyjaśniają nam, że lotnisko w Kabulu położone jest wśród gór w kotlinie i żeby tam dotrzeć, trzeba stopniowo tracić wysokość samolotu krążąc wewnątrz masywów górskich. To wyjaśnienie na chwilę nas uspokaja.
                 Nagle, bez jakichkolwiek uprzedzeń, z obu stron naszego samolotu słyszymy przez okna wybuchy i widzimy białe światła sylwestrowych rac. Jak to możliwe, przecież Sylwester był półtora miesiąca temu (przynajmniej w Polsce).

                 Okazuje się, że to obsługa lotniska wystrzeliwuje te aluminiowe płonące, gorące race zabezpieczając nasz samolot przed  partyzantami rozmieszczonymi w otaczających nas górach i usiłującymi zestrzelić każdy lądujący w Kabulu samolot.
                OK. Lądujemy szczęśliwie w Kabulu. Przez okna samolotu widzimy na płycie lotniska długi szereg czegoś co przypomina trumny. Później dowiadujemy się, że to rzeczywiście trumny Rosjan poległych w Afganistanie.

              OK. Przyjeżdżamy z lotniska do hotelu. Nowy szok: Przed wejściem do hotelu stoi radziecki żołnierz uzbrojony w AK 47.Wpuszcza nas. Dostajemy pokój. Możemy odpocząć.         Mieszkam w jednym ze starych hoteli w centrum Kabulu. Na każdym piętrze urzęduje męski, wszystkowiedzący odpowiednik radzieckiej „Etażowej”.Proszę po angielsku młodego Afgańczyka o przyniesienie kawy. Nie rozumie dokładnie o co mi chodzi – najważniejsze, że zostajemy przyjaciółmi. Później przy każdym naszym następnym spotkaniu powtarza uśmiechając się radośnie: „ Coffe please”.

piątek, 2 marca 2012

KUBA 4 - najpiękniejsze plaże.



               Dziś o przepięknych plażach karaibskich. W czasie mojego pobytu w Hawanie, przyjaciele chcieli pokazać mi normalną kubańską plażę. Trochę się wzbraniałem. Dzień wcześniej, kiedy wylatywałem z Warszawy w Polsce padał gęsty śnieg jak to bywa w lutym. Co prawda temperatura na Kubie wynosiła około 27 stopni, ale większość napotykanych przeze mnie Kubańczyków powtarzało bez końca: „Hoy hace mucho frio”, co w wolnym przekładzie znaczy: „Dzisiaj jest bardzo zimno”. Wahałem się tym bardziej, że miałem przecież swój przepiękny basen w hotelu. W końcu jednak uległem – i nie pożałowałem.

Plaża Varadero.
              Jedziemy do słynnego Varadero. To tylko 150 kilometrów w kierunku wschodnim od Hawany. Przyjeżdżamy na miejsce. Idziemy na plażę. I tu szok. Wszystko - wszystko różni się od tego, do czego przyzwyczajeni są mieszkańcy Europy odwiedzający swoje nadmorskie kurorty. Jest plaża, ale jakże inna: piasek jest przecudownie miękki (czytaj bardzo drobny) a jego barwa super biała. Patrzę na Ocean: jest niebieski i jakże inny od szarych wód morza Bałtyckiego. Właściwie niebiesko – zielony, ale jaki czysty! Wchodzę do przezroczystej wody morza Karaibskiego. Idę coraz dalej i wciąż przez czystą wodę widzę piasek na dnie, a na nim najprzeróżniejsze muszle i muszelki. Niektóre z nich są ozdobą mojego mieszkania do dziś.

               Przyjaciele pokazują nam ośrodki nauki nurkowania zarówno dla początkujących jak i zaawansowanych. Jest wszystko: kawiarnie, hotele, restauracje, stragany z pamiątkami, katamarany, narty i skutery wodne. O dziwo, jest też ZOO i delfinarium, a nawet pole golfowe. Najsmutniejsze jest to, że to wszystko dostępne jest tylko dla turystów, a nie dla Kubańczyków. Zaliczamy wszystkie atrakcje, by potem poleżeć na plaży i kąpać się w morzu. Po pracowitych godzinach najwspanialszego relaksu decydujemy się na powrót do Stolicy.

              Wchodzimy do naszego Habana Libre witani przez miłą obsługę hotelu i kierujemy ku windom. Winda przyjeżdża, prosimy windziarkę o zawiezienie na 25 piętro. Przyglądamy się jej trochę zdziwieni: jest ubrana w gruby sweter i opatulona kocem. My w bluzkach z krótkim rękawem. Wtedy wyjaśnia nam używając znanego nam dobrze zwrotu: ”Hoy hace mucho frio”.