Reklama

piątek, 20 lipca 2012

BUDAPESZT 2 - harom pohar kadarka


                 Kiedy byłem trochę młodszy, wyjechałem w ramach współpracy organizacji młodzieżowych do pracy na Węgry. Naszym zadaniem było zbieranie brzoskwiń na jednej z plantacji Saszad (odpowiednik naszego PGR-u), położonej nieopodal stolicy Węgier. Pracowaliśmy tam przez okres jednego miesiąca, a po pracy zwiedzaliśmy Budapeszt.




Most Łańcuchowy.
                           Dzisiaj jest sobota – nie pracujemy. Czas na zwiedzanie Stolicy Węgier. Ponieważ mamy bliżej do „Budy”,  zaczynamy od Wzgórza Zamkowego z Zamkiem Królewskim i Starym Miastem. Zwiedzamy Plac Świętej Trójcy a na nim prawie gotycką Świątynię Matyasa a także białą Basztę Rybacką - jakby żywcem wziętą z Disneylandu. Oglądamy Wieżę Magdaleny a po małym spacerku trafiamy na Teatr Zamkowy i Pałac Sandor. Pozostałe zasoby naszej energii pochłaniają widoki Narodowej Galerii oraz Muzeum Historii Budapesztu. Po tych doznaniach schodzimy raźnym krokiem do naszego najbardziej znanego nam miejsca czyli do Mostu Łańcuchowego.
                          Zmęczeni zwiedzaniem postanawiamy odzyskać siły w znajdującej się nieopodal zaprzyjaźnionej z nami knajpce. Z okrzykiem „Harom pohar kadarka zajmujemy miejsca za stołem. Jemy nasz ulubiony gulasz pamiętając o tym, że przed nami zwiedzanie miasta po drugiej stronie Dunaju, czyli tak zwanego „Pesztu”.
                          Znakomicie odprężeni, wędrujemy naszym mostem w stronę jakże pięknie prezentującego się nam gmachu Parlamentu Węgier. Idziemy dalej na Plac Szabadsag (Wolności), znany z jedynego w całym mieście Pomnika Armii Czerwonej by w końcu dotrzeć do przecudownej Bazyliki  Świętego Stefana - jednej z turystycznych wizytówek Stolicy. Bogate marmurowe wnętrza sprawiają na nas niesamowite wrażenie. Przewodnik kieruje nas do niewątpliwej relikwii narodu Węgierskiego: zasuszonej dłoni pierwszego Władcy Węgier. Pełni różnorodnych wrażeń decydujemy się na długi spacer promenadą wzdłuż Dunaju.
Zamek Królewski.
                          Na wysokości Mostu Elżbiety skręcamy i po jakimś czasie docieramy do najbardziej znanej ulicy w Budapeszcie: „Vaci Utca”. Jest ona światowej sławy deptakiem, na którym spotykają się turyści z całego świata. Pełno tu różnorakich restauracji i kawiarni. W wielu miejscach możemy usiąść przy stoliku ustawionym bezpośrednio na ulicy i napić się dobrej kawy czy piwa. Ozdobą ulicy są pięknie odrestaurowane kamienice pochodzące z najróżniejszych epok architektonicznych. Mam skojarzenia z innym deptakiem - z ulicą Piotrkowską w Łodzi, która niezniszczona w czasie wojny, również poraża zwiedzających bogactwem różnorodnej zabudowy. Należy jednak podkreślić, że Vaci jest mniejsza a przez to bardziej przytulna i romantyczna niż ulica w Łodzi. Oczywiście spotykamy tam znajomych z Polski, co tylko potwierdza powszechną opinię, że świat jest mały.
                         W końcu dochodzimy do Placu Vorosmarty, by obejrzeć najstarszą w Europie linię i stację metra. Okazuje się, że pięciokilometrowej długości pierwsza linia metra (tzw. Żółta) oddana została do eksploatacji w 1896 roku z okazji tysiąclecia Węgier. W tej sytuacji palmę pierwszeństwa należy zwrócić Londynowi, który swoje metro uruchomił 33 lata wcześniej. Podziwiając atrakcyjne, zabytkowe wnętrze metra postanawiamy przejechać się do stacji Opera. Tam znajduje się ostatnie zaplanowane przez nas miejsce godne zwiedzenia: gmach Opery Budapeszteńskiej.
                         Zbliża się wieczór, musimy niestety wracać do Saszadu.

czwartek, 12 lipca 2012

BUDAPESZT - radosne wspomnienia.


                                   Kiedy byłem trochę młodszy, wyjechałem w ramach współpracy organizacji młodzieżowych do pracy na Węgry. Naszym zadaniem było zbieranie brzoskwiń na jednej z plantacji Saszad (odpowiednik naszego PGR-u), położonej nieopodal stolicy Węgier. Pracowaliśmy tam przez okres jednego miesiąca, a po pracy zwiedzaliśmy Budapeszt.


Gmach Parlamentu w Budapeszcie
                      Do Budapesztu przyjeżdżamy pociągiem na znany Polakom dworzec Keleti. Nieopodal czeka na nas ciężarówka, która zawozi nas na plantację do Saszadu. Zostajemy zakwaterowani w dobrze prezentujących się i co najważniejsze czystych parterowych barakach z sanitariatami i bieżącą wodą. Wakacyjna przygoda zapowiada się nieźle. Pracujemy od 7.00 do 15.00,później obiad i czas wolny. Jedzenie jest typowo węgierskie: dużo papryki (często ostrej) i pomidorów. Do ryżu i makaronów obowiązkowe, gęste i smaczne sosy. Często na naszym stole gości wspaniały gulasz.
Baszta rybacka.
                      W pracy zrywamy z drzew dojrzałe brzoskwinie i układamy starannie w dowożonych nam skrzynkach. Niektóre są tak dojrzałe, że przy zrywaniu zdejmuje się z owocu skórka i można  albo go wyrzucić albo zjeść. W obawie przed marnotrawstwem jemy te niesamowicie soczyste, rozpływające się w ustach brzoskwinie. Nigdy wcześniej ani później nie udało mi się jeść tak smacznych brzoskwiń. Owoce, które kupujemy w Polsce – szczególnie w hipermarketach - smakują jak sztuczne, nie można ich nawet porównać z tymi zbieranymi z drzewa.
                      Koniec pracy, szybki ale obfity obiad i pędzimy do autobusu. Podwozi nas prawie do Dunaju po stronie Budy. Idąc w stronę przepięknego mostu Łańcuchowego, ozdobionego przepysznymi lwami, szybko znajdujemy małą, osłoniętą od palącego słońca starą winiarnię. Z przyjemnością wchodzimy do jej chłodnego wnętrza. Siadamy przy drewnianym stoliku. Nie znając języka, porozumiewamy się z kelnerem na migi (niestety nie zna angielskiego). Kiedy dowiaduje się, że przyjechaliśmy z Polski uczy nas szybko po węgiersku powiedzenia znanego dobrze w Polsce: „Węgier, Polak dwa bratanki – do wojenki i do szklanki”. Wiedząc, że Polacy lubią pić czerwone wino, uczy nas jak zamawiać dobre, młode wino Kadarka. Jesteśmy tam w trójkę więc nasze wyuczone zawołanie brzmi: „Harom pohar Kadarka”, co w wolnym tłumaczeniu oznacza: „Trzy szklanki wina Kadarka”. Bardzo nam się to podoba. Niejednokrotnie później tak właśnie zamawiamy wino. Najśmieszniejsze jest to, że często zwiedzamy miasto tylko z moim kolegą Edkiem. Kelner zawsze jednak przynosi nam 3 szklanki wina.

                     Nasza knajpka jest tak sympatyczna (a młoda Kadarka tak smaczna), że siedzimy w niej o wiele dłużej niż planowaliśmy. Robi się wieczór. Musimy pomyśleć o powrocie do naszych podbudapesztańskich kwater. Tego wieczoru zmuszeni jesteśmy przełożyć zwiedzanie Stolicy Węgier do następnego dnia.

środa, 11 lipca 2012

WIEDEŃ - podróż sentymentalna (2)


Mój wyjazd do Wiednia miał podtekst sentymentalny. Bardzo chciałem poznać miasto, w którym mój Tata przeżył kilka trudnych lat swojego życia i o którym wiele opowiadał. W czasie wojny był internowany przez Niemców i wywieziony tam na przymusowe roboty. Pracował na dworcu kolejowym przy przetaczaniu wagonów. Trzy razy uciekał do Polski, niestety łapano go i zamykano w więzieniu. Miał wtedy 18 lat.





Hofburg
                       To bardzo pracowita noc – nie chcemy uronić ani minuty naszego pobytu we Wiedniu. Biegamy po całym Grinzingu, od jednej oberży do następnej. Wszystkie są bardzo ładnie wystrojone, w każdej na drewnianych ławach przygotowane talerze ze smalcem i świeżym chlebem. Wybieramy te, w których smalec zawiera duże smakowite skwarki. Popijamy wspaniałe austriackie młode wina. Kolega pracowicie zbiera wszystkie możliwe do wyproszenia kolorowe popielniczki. Jest ich kolekcjonerem, w Polsce ma już pokaźny zbiór.
                       Następnego dnia zwiedzamy kolejne zabytki stolicy Austrii: prawie gotyckie Ratusz i Parlament, renesansowa Opera Narodowa i uniwersytet, Muzeum Historii Naturalnej i Muzeum Historii Sztuki. Oglądamy też pałace, w tym niezapomniany Pałac Hofburg. Do 1918 r. była to siedziba władców austriackich. Obecnie mieści się tutaj rezydencja prezydenta. Wszystkie te XIX wieczne wspaniałości znajdują się przy jednej ulicy okalającej pierścieniem Stare Miasto: Ringstrasse, a więc w zasięgu ręki turysty. Jest też sposób na zwiedzanie dla leniwych: ulicą tą jeździ specjalny tramwaj - Ring Tram, pozwalający na obejrzenie tych zabytków przez okna pojazdu. Jeździ co pół godziny.
Muzeum Historii Sztuki
                     Po szybkim obiedzie postanawiamy pójść na popularne w Austrii piwo. W tym celu wchodzimy do czegoś przypominającego polską stodołę. W środku widać, że jest świeżo wybudowana i przystosowana do piwnego wyszynku: Przez całą długość pomieszczenia ustawione długie drewniane stoły a przy nich siedzący ciasno jeden przy drugim smakosze tego skrzącego się złotem napoju. Siadamy wśród innych. Ubrana w ludowy strój kelnerka przynosi nam zimne piwo. Biesiadnicy zaczynają śpiewy, kiwając się w na boki w rytm muzyki. Śpiewamy z innymi, ucząc się co nieco niemieckiego. Przerwa na toaletę – piwo robi swoje. Okazuje się, że obsługuje ją nasza rodaczka. Od tego momentu mamy poważną zniżkę na korzystanie z toalety. Nasz pobyt w oberży okazuje się dłuższy niż planowaliśmy. Dzięki temu zaprzyjaźniamy się z personelem, czego efektem jest podarowany mi oryginalny, wiedeński, duży kufel do piwa. Austriaccy przyjaciele postanawiają – jak się później okazało - uczcić ten moment: zabierają mi kufel aby zwrócić mi go następnego dnia ze świeżo wygrawerowanym napisem „Grusse aus Wien”.  Kufel ten ciągle wypełnia swoją rolę i stoi na widocznym miejscu w moim mieszkaniu. Pijąc piwo, myślami jestem we Wiedniu.