Reklama

sobota, 26 maja 2012

LONDYN - moja pierwsza podróż na Zachód.

Pojechałem do Londynu aby pozbyć się stresów związanych z nauką języka angielskiego. Było to po drugim roku studiów na Ekonomice Handlu Zagranicznego Uniwersytetu Łódzkiego. Mój angielski był oceniany na 3+. Jak pokazała przyszłość, opłaciło się: zdałem egzamin państwowy z tego języka.


         To był mój pierwszy wyjazd na zachód. Trudno było otrzymać zgodę władz na wyjazd. Warunkiem było otrzymanie zgody banku na zakup 130 USD. Podania składałem trzykrotnie. Kolor odpowiedzi banku oznaczał zgodę lub jej brak. Dwukrotnie otrzymywałem różową, czyli negatywną odpowiedź. Za trzecim razem przyszła zielona. Byłem szczęśliwy.
         Nie miałem pojęcia jak w tej Wielkiej Brytanii jest. Powszechna opinia głosiła, że Anglia to wolny, demokratyczny kraj, w którym każdy człowiek może znaleźć godną pracę i normalnie żyć z otrzymywanych zarobków. Żeby dolecieć do Londynu, musiałem pojechać do Krakowa, skąd miałem połączenie z Paryżem, tak było taniej, później pociąg do kanału i podróż promem  do Anglii. Dalej autobusem do Londynu.
         Całe szczęście, że w czasie tych podróży poznałem mojego później wieloletniego przyjaciela: Wieśka. Bez niego nie dałbym sobie rady. To on mnie uczył jak można przeżyć niewiele jedząc. Mieliśmy ze sobą trochę puszek z Polski. Nasze pierwsze miejsce noclegu w Londynie było dość drogie. Cały czas walczyliśmy o pracę. Nasze starania o pracę to dwa tygodnie  biegania po Londynie.
         Mamy pracę: Jestem kelnerem w restauracji małego hotelu, który przyjmuje pasażerów z międzynarodowego lotniska w Londynie - Heathrow, w sytuacjach kiedy pojawiają się problemy z kontynuowaniem podróży(złe warunki atmosferyczne, awaria samolotu, etc.). Wiesiek rządzi w kuchni. Jestem jedynym kelnerem pracującym popołudniu. Muszę zainwestować w nieskazitelnie białą koszulę, czarne spodnie i czarny krawat. Z butami jest gorzej. Mam brązowe zamsze. Zakup nowych, czarnych butów nie wchodzi w grę(brak kasy). Radzę sobie kupując czarną farbę do zamszu. Po pomalowaniu buty wyglądają jak nowe. Niestety, codziennie po powrocie z pracy muszę starannie zmywać czarną farbę ze swoich stóp. Buty farbują.
         To jednak nic wobec podstawowego problemu: kuchnia proponuje jeden rodzaj dania obiadowego – kotlet wieprzowy. Menu proponowane przeze mnie klientom jest natomiast bardzo bogate, naprawdę jest w czym wybierać. Tak więc moja nauka angielskiego polega na nabywaniu umiejętności przekonywania klientów, że jedynie wieprzowe kotlety zasługują na ich uwagę. Podobnie jest z lodami – mamy tylko truskawkowe. Muszę się bardzo starać, ponieważ od zadowolenia klienta zależy wysokość otrzymywanego napiwku. Sprawa bardzo ważna, gdyż w wynajętym przez nas  mieszkaniu mieszka dwóch kolegów, którzy jeszcze nie znaleźli pracy. Staram się więc bardzo. Moja koleżanka z Polski pomaga nam zbierać godziwe napiwki. Ponieważ poznaje bogatego studenta z Arabii Saudyjskiej, umawia się z nim w naszej restauracji. To naprawdę duży finansowy zastrzyk.
        Po kilku dniach nasze sprawy zaczynają wyglądać o wiele lepiej. Zatrudniam się dodatkowo przy przebudowie budynku mieszkalnego na hotel. Ale o moich nowych przygodach z tym związanych opowiem następnym razem.

niedziela, 13 maja 2012

KOŁOBRZEG - obóz karate

Artykuł, w którym zawieram moje wspomnienia z czasów Szkoły Podstawowej. Wyjechałem wtedy z kolegami na obóz karate. Do dziś o tym pamiętam.


                           Kiedy byłem młodszy - miałem wtedy jakieś 10 lat i byłem uczniem Szkoły Podstawowej - dwa razy w tygodniu wraz z moimi kumplami chodziliśmy na karate. Nie dość, że człowiek był zmęczony po szkole, to jeszcze po tych 8 godzinach lekcji szedł na trening. Nie będę marudził, bo muszę przyznać, że nawet zmęczony człowiek po karate czuł się zrelaksowany i przyjemnie zmęczony. Tak więc po treningu wszyscy byliśmy zadowoleni, a w drodze do domu gadaliśmy ze sobą i śmialiśmy się, jak głupie dzieci.
                           Moja przygoda z karate, a dokładniej Taekwondo trwała dobrych parę lat. Przez ten czas trochę się działo. Na samym początku musieliśmy złożyć przysięgę, której towarzyszyła uroczysta ceremonia. Później już było z górki: treningi, treningi i ciężka praca. Na początku (jak na pewno się domyślacie), nowicjusze karate mają prawo do noszenia białego pasa. Następne etapy to pas niebieski, żółty, zielony, brązowy, a na samym końcu prestiżowy czarny. To jednak nie koniec. Jeżeli już zdobyłeś czarny pas, możesz się pokusić o coś więcej i zdobywać tzw. „dany”, czyli kolejne stopnie wtajemniczenia, które oznaczane są żółtymi naszywkami. Jednak najwyższy stopień to 7 dan.
                          Jeśli chodzi o mnie, to udało mi się zdobyć jedynie żółty pas. Pomiędzy poszczególnymi kolorami pasów są jeszcze naszywki. To znaczy, że zanim zdobędziesz kolejny, na przykład drugi niebieski pas, musisz zdać dwa egzaminy. Po pierwszym egzaminie sprawiasz sobie niebieską naszywkę na białym pasie, a dopiero po drugim uzyskujesz prawo do noszenia niebieskiego pasa. Tak więc musiałem zdać cztery egzaminy, żeby nosić żółty pas.
                          Jednak do rzeczy. O czym to ja chciałem napisać? Aha. O obozie. Jednak musiałem dać jakiś wstęp, żeby wam trochę to wszystko przybliżyć. A więc jak miałem te 10 lat, pojechałem z dwoma kolegami na obóz karate, który zorganizował nasz trener. Oczywiście nie nazywaliśmy go trenerem, tylko mówiliśmy i zwracaliśmy się do niego „Sensei”. Wyraz ten pochodzi z japońskiego i znaczy „Mistrz”, „Nauczyciel” czy „Ten, który uczy”.
                          Wracając do moich wspomnień o obozie, muszę przyznać, że zrobił on na nas ogromne wrażenie. Może było tak dlatego, że byliśmy jeszcze bardzo młodzi i nigdy czegoś takiego nie przeżyliśmy. Wsiedliśmy do autokaru w umówionym miejscu i nareszcie pojechaliśmy. Cel – Kołobrzeg. Oczywiście nasze mamusie wszystko nam przygotowały, więc w czasie podróży nie głodowaliśmy. To był jeszcze ten okres, że mogłem zjeść trzy paczki chipsów i nie przybierałem na wadze.
                         Nareszcie dojechaliśmy. Zamieszkaliśmy w małych ale bardzo przyjemnych domkach. Zbliżał się wieczór, a następnego dnia mieliśmy mieć trening, więc po prostu poszliśmy spać. Najlepsze było to, że ani ja, ani moi koledzy nie mieliśmy zegarków, a tym bardziej budzika. Nie wiedzieliśmy więc kiedy należy wstać i kiedy jest zbiórka. Nasz Sensei chyba sobie z nas żartował, bo powiedział, żebyśmy patrzyli na słońce i na tej podstawie  wnioskowali kiedy trzeba wstać. Bywało tak, że wstawaliśmy o wiele za wcześnie i ponad godzinę czekaliśmy na zbiórkę. Na szczęście uratował nas tata mojego kolegi, który przywiózł nam zegarek.
                        Bardzo miło wspominam ten okres. Parę rzeczy utkwiło mi w pamięci. Pierwsza, że codziennie rano była zbiórka, na którą trzeba było wstać, druga, że później musieliśmy biegać po plaży parę kilometrów. Byliśmy wtedy jeszcze małymi szczeniakami i z trudem dotrzymywaliśmy kroku tym starszym. Po bieganiu robiliśmy pompki i brzuszki. Utkwiło mi w pamięci jeszcze to, że jak ćwiczyliśmy i wyciskaliśmy z siebie siódme poty, ledwo żyjąc, nasi opiekunowie robili sobie nawzajem zdjęcia w morzu.
                        Druga sytuacja którą również pamiętam, to trening po południu. Jakieś parę kilometrów od obozu, znajdowała się wielka polana, na której ćwiczyliśmy. Wszystko byłoby okej, gdyby nie pewien fakt. Mieliśmy na sobie tylko kimona, i przez cały czas ćwiczyliśmy boso, a niestety na tej pięknej polance rosło mnóstwo ostów. Dlatego każdy z nas musiał uważać żeby nie nadepnąć na któryś z nich. Kontakt z ostami był bardzo bolesny, ale jakoś to przeżyliśmy.
                       Czasami ćwiczyliśmy wieczorem. Była też pewna sytuacja, której nigdy nie zapomnę. Kiedyś mieliśmy wieczorny trening w innym miejscu, jakieś 200 metrów od pobliskiego hotelu. W karate bardzo ważne są czasem okrzyki, które nie tylko mają wzbudzić lęk u przeciwnika, ale także dodać nam odwagi i energii do działania. Tak więc krzyczeliśmy sobie przy każdym kopnięciu czy uderzeniu pięścią. Minęło parę minut, gdy zobaczyliśmy ludzi stojących na balkonach hotelu, którzy z uwagą nam się przyglądali. Nagle Sensei mówi: „Będziemy ćwiczyć, dopóki wszystkie okna w tym budynku nie będą zapalone”. Wywarło to na nas ogromne wrażenie. Z jednej strony czuliśmy się dumni, że wszyscy na nas patrzą, a z drugiej  zastanawialiśmy się, czy wrócimy tego dnia do obozu. Na szczęście Sensei okazał się człowiekiem z poczuciem humoru, a nie sadystą.
                      Obóz skończył się tak szybko jak się zaczął. To znaczyło, że po prostu nam się nie nudziło. Pomimo tych wszystkich wyczerpujących treningów, czuliśmy się świetnie. Była to dla nas wielka przygoda. Chociaż moje doświadczenie ze sztukami walk miało się wkrótce skończyć, to i tak na myśl o tym wszystkim mam łezkę w oku. Będę o tym wszystkim pamiętał długo. Jedno jest pewne. Było warto.

Autor artykułu: Artur Kosiewicz

sobota, 12 maja 2012

MOSKWA 4 - moja pierwsza podróż.


Artykuł opisuje moje doznania z pierwszej w życiu zagranicznej podróży. Miałem wtedy prawie 18 lat. Był to 1968 rok. Wyjazdy zagraniczne były bardzo utrudnione, ale w ramach RWPG najczęściej możliwe po otrzymaniu zaproszenia.



                             Następnego dnia wstajemy wcześnie. Dzisiaj obiecany Nowodiewiczij Monastyr. Szybko jemy śniadanie i wychodzimy. Tym razem będę po raz pierwszy w życiu podróżować słynnym moskiewskim metrem. Docieramy do stacji metra. Długo zjeżdżamy pod ziemię, co najmniej dwa ciągi długich, ruchomych schodów. Wreszcie wchodzimy na olbrzymi peron. Tu szok. Czuję się jak w muzeum: wszędzie rzeźby, bogate zdobienia ścian i sufitów, malowidła przedstawiające radosne sceny z życia zwykłych ludzi. Znajomi mówią nam, że w Moskwie to całkiem normalne. Dowiadujemy się, że większość z ponad 170 stacji moskiewskiego metra to zupełnie inne, kapiące bogactwem muzea, będące zwierciadłem przemian politycznych ich kraju. Są stacje poświęcone patosowi pracy, ważnym grupom zawodowym: rolnikom, hutnikom, budowlańcom, naukowcom, etc., przyjaciołom z sąsiednich Republik: Ukrainie, Białorusi i innym. Stacje moskiewskiego metra – które później namiętnie zwiedzałem – są naprawdę niepowtarzalną rzeczą w skali całego Świata. Takich stacji metra po prostu nigdzie nie ma.
Moskiewskie metro.
                             Wysiadamy blisko Parku Kultury i Wypoczynku. Dalej idziemy pieszo. Nowodiewiczij Monastyr – żeński klasztor rodem z bogatych sfer, ukazuje się naszym spragnionym wrażeń oczom. Jest białego koloru i prześliczny. Otaczające go klasztory tętnią barwami i tym bardziej podkreślają piękno tej jedynej białej świątyni zwieńczonej srebrnymi, zgrabnymi kopułami jej wież. Rozpoczynamy zwiedzanie tej perełki rosyjskiej kultury, wpisanej później, bo w 2004 roku na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Znajomi mówią, że wybudowano go w XVI wieku w podzięce za zdobycie Smoleńska w 1514 roku. Jest znany jako miejsce koronacji Borysa Godunowa na Cara Rosji. Niejako w podzięce Godunow przebudował go później na twierdzę z murami obronnymi i basztami. Na pytanie dlaczego mówi się o nim: „Żeński klasztor”, dowiadujemy się, że w bogatej historii Rosji był on miejscem zsyłki niechcianych żon Carów i Bojarów, które godnie dożywały tam swoich lat, a po śmierci były chowane na klasztornym cmentarzu. Wystarczy wymienić nazwiska żon Carów, takich jak Romanowa, Godunowa, Łopuchina, by zrozumieć złożoność tej sytuacji. Dodatkowo jako ciekawostkę muszę dodać, że dawno, dawno temu, jak głosi legenda, na terenie gdzie teraz stoi Monastyr kiedyś działał targ, na którym bogaci Tatarzy dokonywali zakupów dziewcząt do swoich haremów.
Nowodiewiczij Monastyr.
                              Koniec zwiedzania na dzisiaj. Wracamy do domu. Jemy wspaniały obiad. Przychodzą goście naszych przyjaciół. Mamy nadzieję, że zgodnie z obietnicami gospodarzy dowiemy się prawdy o kawiorze – boskim smakołyku Carów Rosji. Mamy szczęście. Jeden z gości wrócił właśnie z nad Morza Kaspijskiego, kolebki królewskiego kawioru. Okazuje się, że ten akwen wód, znany w całym Świecie jako miejsce wydobycia ropy naftowej, jest także jedynym naturalnym miejscem życia  jesiotra, ryby wysoko cenionej ze względu na mięso, jak również ze względu na jej ikrę – ten najdroższy na świecie kawior. W tej chwili twa prawdziwa walka o powrót populacji jesiotra kaspijskiego do równowagi ekologicznej. Walka ekologów dotyczy wprowadzenia zakazu jego połowu. Okazuje się więc, że to co wytrawni europejscy smakosze uważają za kawior to jednak nie jest tzw. „Carski kawior”. Ja osobiście bardzo lubię czerwony kawior z łososia – jest prawdziwy, duży, soczysty i smaczny. Polecam wszystkim.
                           Do Polski wracamy obładowani prezentami dla najbliższych. Wśród nich jest mała puszka „Carskiego kawioru”.

niedziela, 6 maja 2012

MOSKWA 3 - moja pierwsza podróż.

  

Artykuł opisuje moje doznania z pierwszej w życiu zagranicznej podróży. Miałem wtedy prawie 18 lat. Był to 1968 rok. Wyjazdy zagraniczne były bardzo utrudnione, ale w ramach RWPG najczęściej możliwe po otrzymaniu zaproszenia.



               Kolejny dzień zwiedzania Moskwy. Wstajemy rano. Śniadanie jemy szybko. Wychodzimy prawie biegiem, aby zdążyć na autobus jadący w stronę Placu Czerwonego. Tu niesamowita dla Polaka ciekawostka. Kupujemy bilety, ale nie u konduktora. Bilety na rolce leżą sobie w przeznaczonym do tego miejscu. Każdy wsiadający do autobusu pasażer, odrywa sobie z rolki jeden bilet, po czym wrzuca należność za przejazd do stojącego na widoku pojemnika. Pomyślałem sobie: to nieprawdopodobne, w Polsce taki eksperyment zdecydowanie by się nie udał. Tak mnie to zaintrygowało, że zacząłem obserwować przecież zmuszonych w ten sposób do uczciwości pasażerów. Okazało się jednak (musieliśmy już wysiadać), że tylko jeden pasażer oszukał współpasażerów na 1 (jedną) kopiejkę. Było dość śmiesznie, ponieważ inni pożyczyli poczciwcowi brakującej monety.

Sobór Wasilija Błażennowo.
              Odwiedzana przez nas perła rosyjskiej architektury to Sobór Wasilija Błażennowo, chyba jedna z najbardziej czytelnych dla każdego wizytówek Moskwy. Była wielokrotnie rozbudowywana przez Iwana Groźnego w drugiej połowie XVI wieku. W ciągu 6 lat stworzył 8 świątyń w tym jednym miejscu. Każda z nich w podzięce za kolejne zwycięstwa. Sobór Wasilija Błażennowo miał niestety później swoje bardzo złe lata. Po Rewolucji Październikowej został zamieniony na magazyny. Dopiero w końcu XX wieku Sobór odżył jako miejsce kultu religijnego (Myślę, że po roku 1990). Teraz wygląda przepięknie. Każda z jego świątyń i 8 baszt jest bajecznie kolorowa i jako jedno z centralnych miejsc Placu Czerwonego, stanowi przedmiot pożądania każdego turysty pojawiającego się w Moskwie.
             Teraz czas na posiłek. Przyjaciele zapraszają nas do restauracji. Kelner przynosi menu. Jest kilka zup do wyboru: szczi, borszcz, solianka. Szczi to bogaty kapuśniak na wywarze z mięsa. Borszcz to taki znany w Polsce barszcz ukraiński, z mięsem ale często dodatkowo z fasolą. Solianka jest chyba najlepszą z rosyjskich zup. Jest bogata w warzywa, a może być grzybowa, rybna i mięsna. Mamy szczęście. Jest „Ucha” – jak się okazuje naprawdę smaczna zupa rybna. Jemy z przyjemnością. Już nasyceni, jemy coś w rodzaju Strogonowa ( prawdziwego – wołowego). Po obiedzie obsługa serwuje nam lody. Są naprawdę wspaniałe. Szczególnie te śmietankowe. Podają je z owocami. Nikt mi nie powie, że moskiewskie lody są złe. Są przepyszne (i nie tak słodkie jak na Kubie).
             Decydujemy się na powrót do domu. Jutro też jest dzień. Mamy zwiedzać Nowodiewiczij Monastyr. Mamy też poznać tajniki rosyjskiego prawdziwego kawioru.

sobota, 5 maja 2012

MOSKWA 2 - Moja pierwsza podróż.

    

Artykuł opisuje moje doznania z pierwszej w życiu zagranicznej podróży. Miałem wtedy prawie 18 lat. Był to 1968 rok. Wyjazdy zagraniczne były bardzo utrudnione, ale w ramach RWPG najczęściej możliwe po otrzymaniu zaproszenia.



              Następne dni mijały szybko. Plac Czerwony - 20 Baszt Kremla. Najstarsza to Tajnickaja z 1485 roku. Najwyższa Troicka (80 m.) Najbardziej znana: Spasskaja Basznia ze swoim pięknym zegarem, wydzwaniającym obecnie Hymn Rosji.
              Zwiedzamy: Orużejnaja Pałata (w wolnym tłumaczeniu arsenał)- to prawdziwy ewenement historycznej Moskwy. Kolekcje bogactw pozostałych po Carach Rosji. Prawdziwe skarby: kolekcje broni, klejnoty, niesamowite, słynne złote jajka Faberge, bogate szaty, złote trony ,powozy, korona Carycy Katarzyny Wielkiej, diamenty jakich nie widziałeś wcześniej.Wychodzimy oszołomieni przepychem.
             Idziemy dalej. Jesteśmy prawie przed GUM-em. Kupujemy coś do picia: kwas chlebowy. Jest wspaniały: smaczny, zimny i trochę przypominający piwo, ale bez alkoholu. Bardzo orzeźwiający. To całkowicie różni się smakiem od tego, co możemy kupić w polskich sklepach jako kwas chlebowy. Jestem przekonany, że firmy sprzedające kwas chlebowy w Polsce nie wiedzą co to jest „Kwas Chlebowy” Myślę, że to chyba normalne. Żeby napić się smacznego kwasu trzeba pojechać do Rosji.


Miejsce Kaźni.
            Znowu historia nas wyprzedza. Widzimy coś niedużego i okrągłego. Przyjaciele tłumaczą, że to "Łobnoje miesto". Mówią o nim, że ścinało się tam głowy. To historia kaźni Pustoswiata i uczestników buntu strzelców w końcu XVII wieku. Dowiadujemy się, że jest bardzo prawdopodobne, że to właśnie tutaj zginął w 1775 roku legendarny Doński Kozak i przywódca Wielkiej Wojny Chłopskiej końca XVIII wieku Jemielian Pugaczow, podający się za zaginionego Cara Piotra III.
             Wracamy, trzeba zjeść obiad. Decydujemy się na coś regionalnego: "Czeburieki". Trzeba pójść do taniego baru, tylko tam można zjeść naprawdę smaczne pierogi. Wchodzimy do baru. Długa kolejka. Zamawiamy po trzy sztuki soczystych pierogów wielkości połowy naszych naleśników. Ciasto jest podobne do sprzedawanych w Polsce chlebków arabskich. Wnętrze pieroga jest wspaniałe swoim smakiem. Cudowne, soczyste mięso z cebulą i czosnkiem rozpływa się w ustach. To przeciwieństwo zapachów i smaków znanych z Mongolii. To znaczy, że baranina przyrządzona w sposób właściwy jest bardzo smaczna i treściwa. Tego dnia nie jedliśmy już kolacji. 

wtorek, 1 maja 2012

JANTAR 2 - podróż nad polskie morze.


Artykuł o wspaniałym i tanim wyjeździe nad polskie morze do miejscowości Jantar. Było cudownie. Pewnie pojadę tam jeszcze raz.



                                      Następnego dnia wstajemy wcześnie. Musimy poznać miasto. Jantar jest małym miasteczkiem, ale nie brakuje w nim porządnego nadmorskiego deptaka, hoteli o wysokim standardzie, koscioła, wielu  sklepów, pizzerii i innych atrakcji. Idąc główną ulicą masz wrażenie, że masz wszystko czego potrzebujesz.. Mijając główne skrzyżowanie jest parę sklepów, w których można kupić rzeczy, o zakupie których zapomniałeś. Jeżeli jesteś głodny możesz zjeść świeżutką, smażoną rybkę z frytkami i pyszną surówkę.

Morze Bałtyckie.
                                      W czasie naszego pobytu odwiedziliśmy miejscową pizzerię. Szef kuchni polecił nam pizzę chłopską. Ja oczywiście jestem człowiekiem, który wiecznie jest głodny, więc zmusiłem rodziców, żebyśmy kupili dwie. Skończyło się tym, że musieliśmy spakować połowę drugiej pizzy i zabrać ją do naszego namiotu. Zanim to jednak zrobiliśmy, zajrzeliśmy jeszcze do innych miejsc w centrum. Idąc na prawo od głównego skrzyżowania dochodzimy do supernamiotu -  sklepu w którym wszystko jest na sprzedaż. Najwięcej jest tam zabawek dla dzieci, pistolety, plastikowe łuki, tarcze, lalki dla dziewczynek. Współczuję rodzicom, którzy właśnie tam z nimi się znaleźli. Nie brakuje też butów i ubrań... W mieście można kupić pocztówki, bardzo ładne zresztą, jednak najwięcej chyba jest tutaj barów, które kuszą różnymi pysznościami. Jeśli jesteś smakoszem i lubisz jeść, to pewne jest, że pieniądze skończą Ci się szybciej, niż myślisz. Z jednej strony pizzeria, z drugiej gofry z bitą śmietaną i z czym tylko zapragniesz. Piwo, wata cukrowa, frytki, hot dogi, hamburgery, smażone ryby, wrapsy, gotowana kukurydza itd.. Jeśli lubisz jeść, a zapomniałeś zabrać ze sobą pieniędzy, będziesz cierpiał.
Piękna plaża w Jantarze.
                          Przez większość naszego pobytu świeciło słońce, więc spędzaliśmy dużo czasu na plaży opalając się, kąpiąc w morzu i pijąc piwko. Jak na tak małe miasteczko, ludzi było sporo. Nie mówię tu o jakimś nadzwyczajnym tłoku, ale szczerze mówiąc nie spodziewaliśmy się tylu plażowiczów.
                          Pobyt w Jantarze uważam za udany. Jeżeli dla kogoś to mało, zawsze można pojechać samochodem do pobliskiego, większego miasta - Stegna. Jest tam Biedronka i niewiarygodny tłok. Ciężko nawet zaparkować. Biedronka była naszym miejscem „wypadowym”. w którym kupowaliśmy głównie piwo i jedzenie. Być może niektórzy nie wyobrażają sobie, jak to jest pod namiotem, ale gdy wracasz z plaży i jesteś naprawdę głodny a na obiad robi się spaghetti, to jest to chyba najprzyjemniejszy posiłek dnia. Spaghetti jest naprawdę
 łatwe w przyrządzaniu i super dobre.
                           Niestety tydzień szybko minął i nic dziwnego, bo wszystko co dobre szybko się kończy. Trochę żałowaliśmy, że trzeba już wracać. Nie był to długi pobyt, ale na pewno intensywny i wszyscy czuliśmy się w miarę wypoczęci. Spakowaliśmy się, złożyliśmy nasz  namiot i wróciliśmy do naszego kochanego  miasta – Warszawy. Z utęsknieniem czekamy na kolejne lato i nowe przygody. 

Autor artykułu: Artur Kosiewicz