Reklama

piątek, 29 czerwca 2012

WIEDEŃ - podróż sentymentalna




           Mój wyjazd do Wiednia miał podtekst sentymentalny. Bardzo chciałem poznać miasto, w którym mój Tata przeżył kilka trudnych lat swojego życia i o którym wiele opowiadał. W czasie wojny był internowany przez Niemców i wywieziony tam na przymusowe roboty. Pracował na dworcu kolejowym przy przetaczaniu wagonów. Trzy razy uciekał do Polski, niestety łapano go i zamykano w więzieniu. Miał wtedy 18 lat.


Katedra Św. Szczepana.
           Do Wiednia wyjeżdżamy z przyjaciółmi latem. Po zakwaterowaniu w niedrogim pensjonacie natychmiast wyruszamy na zwiedzanie miasta. Aby ułatwić sobie pokonywanie odległości wykupujemy tygodniowe bilety/legitymacje uprawniające nas do nieograniczonej ilości przejazdów metrem. Dobrze, że mamy swoje zdjęcia – bez nich nie można kupić takich biletów.
           Zaczynamy od obejrzenia Steffl czyli Katedry Św. Szczepana – chyba najbardziej rozreklamowanej wizytówki Austrii i oczywiście Wiednia. Przepiękna, a jednocześnie przeogromna gotycka budowla z kamienia, ze swoimi strzelistymi oknami i wieżami, robi na nas niesamowite wrażenie. Budowana od XII wieku kryje w swoich podziemiach prochy Habsburgów. Wnętrze Katedry również jest niepowtarzalne, w dużej mierze dzięki przepięknej ambonie Pilgrama, skrzydłowemu, strzelistemu ołtarzowi z XV wieku oraz bogatym zdobieniom jej wnętrza. Na północną wieżę wjeżdżamy razem z innymi windą aby podziwiać największy, bo ważący ponad 21 ton dzwon „Pummerin”.
Prater - diabelskie koło.
           Następnego dnia decydujemy się na rozrywkę. Jedziemy na Prater czyli do najstarszego na świecie „Parku Rozrywki”. Trafiamy bardzo łatwo – już z daleka widać „Diabelskie Koło”. Jak później stwierdziliśmy, można po wjechaniu nim na samą górę oglądać panoramę Wiednia. Niestety, koło porusza się strasznie wolno i nim osiąga punkt kulminacyjny, mija strasznie dużo czasu. Pamiętam, że wynudziliśmy się na tym kole strasznie i mało tego - zgłodnieliśmy. Dlatego tę atrakcję polecam wyłącznie zakochanym parom. Po szybkim ugaszeniu głodu kilkoma parówkami z musztardą sprzedawanymi tam praktycznie wszędzie rzucamy się w wir prawdziwej rozrywki: jest rollercoaster. Spadamy z góry w dół, ostro skręcamy to w lewo, to w prawo i znowu ostro w dół. Jest super, dlatego powtarzamy to kilkakrotnie. Okazuje się, że bardzo ciekawym doświadczeniem są też szybko wirujące walce, w których siła odśrodkowa przyciska ludzi do bocznych ścian. Śmiechom i żartom nie ma końca. W końcu trafiamy do łodzi, która po zajęciu w niej miejsc spada pod naszym ciężarem pionowo w dół, aby na samym końcu wylądować z hukiem w wodzie. Super przeżycie.
          Zbliża się wieczór, żegnamy wesołe miasteczko i pędzimy zaznać relaksu na starym Grinzingu, znanym z doskonałych winiarni serwujących pyszne młode wina z bieżących zbiorów. Wchodzimy do robiącej dobre wrażenie knajpki i widzimy pełno długich drewnianych stołów. Większość z nich jest zajęta. Szybko zajmujemy wolny stół. Na serwecie leży miska smalcu ze skwarkami. Podchodzi ubrana w ludowy strój kelnerka przynosząc półmisek pełen świeżego chleba. Zamawiamy białe wino, dowiadując się, że chleb i smalec jest gratis. Jemy z przyjemnością. Kelnerka wraca z dzbanem schłodzonego w piwnicy wina. Próbujemy – wino jest pyszne.
          Ciekawe jak wyglądają inne winiarnie. Postanawiamy sprawdzić to jeszcze tej nocy. Czym się to kończy? Opowiem o tym w następnym artykule.




niedziela, 10 czerwca 2012

KOŁOBRZEG - rodzinne wczasy.


                 W Kołobrzegu byłem niejeden raz. Za każdym razem przyjemnie spędzałem czas. Niekiedy z kolegami, innym razem z rodzicami. Nie mogę powiedzieć kiedy było fajniej, bo każdy z tych wyjazdów był jedyny w swoim rodzaju. Dzisiaj napiszę jednak o wyjeździe z rodzicami. 



               Pakujemy się. Po godzinie samochód jest załadowany prowiantem i różnymi potrzebnymi i niepotrzebnymi rzeczami – jedziemy. Po drodze zatrzymujemy się na stacjach benzynowych i faszerujemy kawą, energizerami typu „Tiger”, czekoladą, i innymi smakołykami. Tak mija nam dość długa podróż. Dojeżdżamy do Kołobrzegu. Wiemy jak się nazywa nasz Ośrodek domków kempingowych, ale nie mamy pojęcia jak tam dojechać. Na szczęście w Kołobrzegu jest mnóstwo taksówek. Zatrzymujemy się przy postoju Taxi. Mój tata wysiada z samochodu i rozmawia z sympatycznym taksówkarzem. Po powrocie wszystko wiemy. Przejeżdżamy przez tory, skręcamy dwa razy w prawo i raz w lewo. Okazuje się, że  bez problemów dojeżdżamy do celu.

               Recepcja Ośrodka Wczasowego. Wszystko jest w porządku. Płacimy za pobyt i idziemy na poszukiwanie domku, w którym przez następny tydzień będziemy mieszkać. Chwilę kluczymy między niedawno odnowionymi  domkami. Są cudowne. Z zewnątrz sprawiają bardzo przyjemne wrażenie. Znajdujemy nasz – ten jeden. Wchodzimy do środka. Pięknie. Trzy łóżka tak jak to było ustalone. Poza tym czajnik, lodówka, toaleta co do której nie można mieć żadnych uwag. Szafki na ubrania bardzo czyste. Rozpakowywujemy się. Ogólnie panuje przyjemny nastrój. Jesteśmy zmęczeni, ale to co zastajemy bardzo nam się podoba. Przed snem strzelamy jeszcze po piwku, siedząc spokojnie na plastikowych fotelach przed domkiem. Papierosik i idziemy spać.
                Następny poranek jest zachwycający. Budzimy się. Słońce świeci mocno. W takich warunkach od rana aż chce się żyć. Nie zastanawiając się długo jemy pyszne śniadanko i idziemy na plażę. Dużo ludzi, ale to dobrze – od razu widać, że to europejski kurort. Schodzimy na plażę. Morze uspokaja nas. Wylegujemy się w słońcu jakieś 2 godziny, po czym wracamy do naszego domku. Obiad dopiero za godzinę, a nam burczy w brzuchach. Czekamy, ale udaje się. Idziemy na stołówkę. Jedzenie !! Po chwili przekonujemy się, że warto było zapłacić za ten obiad. Pyszne mięsko z kartofelkami i surówką. Siedzimy przy stole, wokół pełno ludzi, a wśród nich kilka ładnych dziewczyn. Zerkam to na jedną, to na drugą, zachwycony ich skromnym odzieniem, ale w końcu przywołuję siebie do porządku. To nie jest ładnie tak się na kogoś gapić, więc utkwiłem wzrok w swoim talerzu i skupiłem na obiedzie.
                 Tydzień pobytu minął nam naprawdę szybko, bo wszystko co dobre szybko się kończy. Kołobrzeg to bardzo przyjazne dla turystów miasto. Ma swój urok. Szczerze mówiąc nie zwiedzaliśmy go zbyt dokładnie, bo głównie trzymaliśmy się brzegu i przybrzeżnych pubów, gdzie serwowali pyszne, świeże, smażone rybki z frytkami. W mieście byliśmy z dwa, trzy razy, głównie po to żeby kupić coś w biedronce, a przede wszystkim coś do jedzenia i piwo. Bardzo dobrze wspominam te wczasy. Długie, piesze wycieczki wzdłuż brzegu po obiedzie, ludzie goniący to tu, to tam. Mnóstwo różnych stoisk, te z żelkami, te z balonami i pamiątkami. Lody, gofry, pizza, hot dogi – wszystko co skłania głodnego człowieka do wydawania pieniędzy. Staraliśmy się oprzeć tym zachciankom, mimo to nasze portfele trochę się opróżniły, nie wiadomo kiedy. Większość czasu spędzaliśmy na plaży, bo chcieliśmy się nią nacieszyć słońcem na cały następny rok. Gorąco polecam Kołobrzeg - ma swój urok, jest bardzo zróżnicowany i chyba każdy znajdzie tu coś dla siebie.

Autor artykułu:: Artur Kosiewicz.

sobota, 9 czerwca 2012

LONDYN - moja pierwsza podróż na Zachód(2).

Pojechałem do Londynu aby pozbyć się stresów związanych z nauką języka angielskiego. Było to po drugim roku studiów na Ekonomice Handlu Zagranicznego Uniwersytetu Łódzkiego. Mój angielski był oceniany na 3+. Jak pokazała przyszłość, opłaciło się: zdałem egzamin państwowy z tego języka.



Mieliśmy pracę. Rano długi dojazd do remontowanego domu i ciężka, wyczerpująca praca na budowie. Później szybki powrót i praca w restauracji. Dobrą rzeczą jest możliwość zjedzenia obiadu przed pracą w restauracji. Hiszpański kucharz każdego dnia proponuje mi na obiad parówkę z dużym ziemniakiem w mundurku. Mogę dołożyć sobie dużo musztardy(francuskiej zresztą)i dojeść chlebem.
Speaker`s Corner.
Praca na budowie nauczyła mnie jednej z wielu życiowych prawd: jeżeli ciężko pracujesz, potrzebujesz kalorycznego jedzenia. Kanapki z dżemem, które robię sobie każdego ranka, nie sprawdzają się. Po godzinie jestem tak samo głodny jak przed ich zjedzeniem. Zmuszony jestem przejść na kanapki z mięsem. Pomaga.
Odpoczynek w Hyde Park.
Dzięki pracy w restauracji dowiaduję się jak się przyrządza wspaniałe soki pomarańczowe i grapefruitowe. W kuchni mamy 2 worki. Bierze się szufelkę proszku pomarańczowego albo grapefruitowego, zalewa wodą z kranu i soki można wlać do restauracyjnego saturatora. Po chwili chłodzenia są gotowe do podania spragnionemu klientowi.
Najsympatyczniej wspominam wolne soboty i niedziele. Mogliśmy wtedy odpocząć po tygodniu ciężkiej pracy i zwiedzać Londyn. Tak się złożyło, że najczęściej odpoczywaliśmy w pobliskim Hyde Park, gdzie w słoneczną pogodę przesypialiśmy około godziny na płatnych leżakach, ustawionych zapraszająco na wspaniale utrzymanych trawnikach parku. Hyde Park najbardziej jest znany z tego, że w każdą niedzielę w jego części zwanej "Speaker`s Corner" każdy obywatel może wygłaszać publicznie swoje poglądy polityczne, może krytykować wszystko i wszystkich (oczywiście za wyjątkiem Królowej), przyciągając słuchaczy i gapiów. Ponieważ słuchacze nie zawsze zgadzają się z mówca, wywołuje to czasem długie debaty a nawet poważne kłótnie.
Zwiedzamy Londyn. Zaczynamy przygodę od pięknego Trafalgar Square. Kolumna Nelsona. Świadectwo wielkiej chwały Anglii, jej zwycięstwa nad sprzymierzonymi flotami Napoleona i niefortunnej, lecz zwycięskiej śmierci generała Nelsona. Po chwili kontemplacji, kierujemy nasze kroki w stronę National Galery. Wstęp jest bezpłatny. Zwiedzamy. Michał Anioł, Leonardo da Vinci, Rubens, Rembrandt, Monet, Cezanne. Najlepsi. Nasze przeżycia są silniejsze od zmęczenia.
Niedzielę rozpoczynamy od wycieczki do Pałacu Buckingham. Pałac jest piękny. Na straży stoją „Bobies”. Są wspaniali, proszę koleżankę, aby ich rozśmieszyła- niestety, nie udaje się – BOBIES są niewzruszeni.