Reklama

czwartek, 12 lipca 2012

BUDAPESZT - radosne wspomnienia.


                                   Kiedy byłem trochę młodszy, wyjechałem w ramach współpracy organizacji młodzieżowych do pracy na Węgry. Naszym zadaniem było zbieranie brzoskwiń na jednej z plantacji Saszad (odpowiednik naszego PGR-u), położonej nieopodal stolicy Węgier. Pracowaliśmy tam przez okres jednego miesiąca, a po pracy zwiedzaliśmy Budapeszt.


Gmach Parlamentu w Budapeszcie
                      Do Budapesztu przyjeżdżamy pociągiem na znany Polakom dworzec Keleti. Nieopodal czeka na nas ciężarówka, która zawozi nas na plantację do Saszadu. Zostajemy zakwaterowani w dobrze prezentujących się i co najważniejsze czystych parterowych barakach z sanitariatami i bieżącą wodą. Wakacyjna przygoda zapowiada się nieźle. Pracujemy od 7.00 do 15.00,później obiad i czas wolny. Jedzenie jest typowo węgierskie: dużo papryki (często ostrej) i pomidorów. Do ryżu i makaronów obowiązkowe, gęste i smaczne sosy. Często na naszym stole gości wspaniały gulasz.
Baszta rybacka.
                      W pracy zrywamy z drzew dojrzałe brzoskwinie i układamy starannie w dowożonych nam skrzynkach. Niektóre są tak dojrzałe, że przy zrywaniu zdejmuje się z owocu skórka i można  albo go wyrzucić albo zjeść. W obawie przed marnotrawstwem jemy te niesamowicie soczyste, rozpływające się w ustach brzoskwinie. Nigdy wcześniej ani później nie udało mi się jeść tak smacznych brzoskwiń. Owoce, które kupujemy w Polsce – szczególnie w hipermarketach - smakują jak sztuczne, nie można ich nawet porównać z tymi zbieranymi z drzewa.
                      Koniec pracy, szybki ale obfity obiad i pędzimy do autobusu. Podwozi nas prawie do Dunaju po stronie Budy. Idąc w stronę przepięknego mostu Łańcuchowego, ozdobionego przepysznymi lwami, szybko znajdujemy małą, osłoniętą od palącego słońca starą winiarnię. Z przyjemnością wchodzimy do jej chłodnego wnętrza. Siadamy przy drewnianym stoliku. Nie znając języka, porozumiewamy się z kelnerem na migi (niestety nie zna angielskiego). Kiedy dowiaduje się, że przyjechaliśmy z Polski uczy nas szybko po węgiersku powiedzenia znanego dobrze w Polsce: „Węgier, Polak dwa bratanki – do wojenki i do szklanki”. Wiedząc, że Polacy lubią pić czerwone wino, uczy nas jak zamawiać dobre, młode wino Kadarka. Jesteśmy tam w trójkę więc nasze wyuczone zawołanie brzmi: „Harom pohar Kadarka”, co w wolnym tłumaczeniu oznacza: „Trzy szklanki wina Kadarka”. Bardzo nam się to podoba. Niejednokrotnie później tak właśnie zamawiamy wino. Najśmieszniejsze jest to, że często zwiedzamy miasto tylko z moim kolegą Edkiem. Kelner zawsze jednak przynosi nam 3 szklanki wina.

                     Nasza knajpka jest tak sympatyczna (a młoda Kadarka tak smaczna), że siedzimy w niej o wiele dłużej niż planowaliśmy. Robi się wieczór. Musimy pomyśleć o powrocie do naszych podbudapesztańskich kwater. Tego wieczoru zmuszeni jesteśmy przełożyć zwiedzanie Stolicy Węgier do następnego dnia.

3 komentarze:

  1. jeszcze tam nie byłem ;/ chyba muszę się wybrać bo widzę, że warto :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Na Węgrzech byłem w II klasie liceum i bardzo miło wspominam tę wycieczkę. Wspaniałe budynki, ciekawe miejsca i dobre jedzenie. Nie można również nie wspomnieć o tutejszych winach;)

    OdpowiedzUsuń