Reklama

poniedziałek, 2 grudnia 2013

KOREA PÓŁNOCNA - wszechwładny terror władzy.



Jedyny na świecie kraj totalitarnego reżimu i jednocześnie jakże pięknej i niepowtarzalnej przyrody.

Lecimy tam w 1985 roku, już po śmierci Kim Ir Sena za rządów jego syna Kim Dzong Ila. Trochę strach, ale po doświadczeniach zdobytych w Afganistanie dochodzimy do wniosku, że może przesadzamy. W końcu nasz wyjazd jest rezultatem oficjalnego zaproszenia do Phenianu przez Ambasadę Korei Północnej w Warszawie, mającej nadzieję na  rozszerzenie stosunków handlowych z naszym Krajem.
Po przylocie do Phenianu zostajemy odebrani z lotniska i zawiezieni do naszej Ambasady przez jej pracownika. Okazuje się, że zwyczajowo zamieszkamy na terenie Ambasady w jednym ze stojących tam domków. Rozumiemy, że tak będzie bezpieczniej, chociaż boimy się, że nasza swoboda poruszania po Stolicy też może zostać ograniczona. Następnego dnia okazuje się jednak, że możemy wyruszyć do miasta sami. Wszyscy spotykani ludzie noszą (to obowiązek) przypięte do bluzek czerwone znaczki (inne młodzież, inne dorośli), z wizerunkami Wielkiego lub Drogiego Przywódcy. Później okazuje się; że nie można ich zgubić ani dać w prezencie cudzoziemcowi. Grozi za to surowa kara. 
Zaślubiny
Mijają nas maszerujące w dwuszeregu dzieci w wieku ok. 10-14 lat, wszystkie jednakowo ubrane w białe bluzki i czerwone spódniczki, które na polecenie nauczycielki zatrzymują się co jakiś czas by starannie posprzątać chodnik po czym maszerują dalej. Oto dlaczego w Phenianie ulice lśnią czystością. Dochodzimy do Placu Kim Ir Sena na którym orszak świeżo zaślubionej pary robi sobie zwyczajowe zdjęcia – my też się fotografujemy. Podziwiamy Mauzoleum Kim Ir Sena, w którym czasem wystawiane są na widok publiczny zabalsamowane ciała Wielkiego a po śmierci Kim Dong Ila także Drogiego Przywódcy.
Wieża Idei Dżucze
Wieża Dżucze
Po drugiej stronie rzeki widzimy wieżę w kształcie płonącej iglicy, wywołującą dość nieskromne skojarzenia naszych koleżanek. Później okazuje się, że ta mająca około 170 m. wieża Dżucze została wybudowana w 1982 roku dla upamiętnienia 70 rocznicy urodzin Kim Ir Sena. Podobno została wybudowana z tylu granitowych bloków ile dni życia przeżył Wielki Przywódca (25.550 bloków). Kontemplujemy ten widok długo.
Czas szybko mija. Niestety musimy wracać do Ambasady. Trzeba zorganizować oficjalne przyjęcie z okazji otwarcia naszej wystawy, prezentującej ofertę eksportową polskiego rzemiosła. Ponieważ w Phenianie nie ma sklepów spożywczych dla nas dostępnych, w żywność  zaopatrujemy się w sklepie Ambasady. Później godzinami pracujemy przy tworzeniu astronomicznej liczby artystycznych kanapek na uroczysty poczęstunek gości. Rozmawiamy o tragicznej sytuacji gospodarczo-politycznej w Korei Północnej: o głodzie, biedzie, politycznych obozach pracy do których ludzie trafiają z byle powodu i  żyjąc w nieludzkich warunkach, torturowani chorują i często umierają.
W późniejszych czasach wszystkie te fakty zostały potwierdzone a mój serdeczny kolega wielki reżyser i dokumentalista Andrzej Fidyk nakręcił o tym dwa wstrząsające w swoim wyrazie dokumenty: „Defilada” (1989) oraz „Historie z Yodok” (2008).
Kanapki były gotowe nad ranem.

niedziela, 17 lutego 2013

KAZACHSTAN - prawdziwy szok !

Pojechałem tam w 2001 roku. To był prawdziwy szok. Zupełnie inne realia. Państwo w transformacji. Trochę jak nie tak dawno w Polsce. Kantory wymiany walut, rozbudowane bazary miejskie, kasyna gry, bezradność społeczeństwa wobec nowej sytuacji. Nowy Kazachstan.



Celem naszego wyjazdu była penetracja rynku bawełny uprawianej w Kazachstanie i oferowanej na eksport. Pracowałem wtedy w firmie importującej bawełnę dla potrzeb polskich przedsiębiorstw. Jeden z większych kazachskich producentów bawełny nalegał na nasz przyjazd. Możliwość uzupełnienia zwyczajowego importu z Łotwy prezentowała się dość atrakcyjnie. Dlatego zapadła decyzja o wyjeździe.

Wylot z Warszawy z przesiadką w Moskwie do... Astany. Jestem zdziwiony.... Dopiero po chwili dociera do mnie, że stolicą Kazachstanu nie jest znana mi dobrze Ałma Ata (była Stolica Kraju) a Astana. Nasz bogaty biznesmen wita nas na lotnisku i zawozi do swojego domu. Jest pora obiadu. Wita nas cała rodzina. Wielkie przyjęcie, dobre alkohole, rozmowy...
Głowa domu opowiada o sobie i Kazachstanie. Okazuje się, że kraj jest trochę mniej islamski niż Afganistan. Tylko około 60% społeczeństwa jest tego wyznania. Widać tu rękę Rosji – efekt wieloletnich prób wymieszania narodów swoich republik. (niewiedzącym wyjaśniam, że Kazachstan był jedną z republik Związku Radzieckiego. Dodam, że Kazachstan w przeszłości był znanym miejscem zsyłek wielu Polaków). Dowiadujemy się, że nowa Stolica Astana została proklamowana w 1994 roku a tak naprawdę stała się nią w 1997. To dziewiąte co do wielkości Państwo na świecie uzyskało swoją niepodległość w 1991 roku.

Barwna biesiada i alkohol robią swoje – gospodarz proponuje nam zwyczajową banię – czyli tyle co saunę. Na pytanie jak daleko trzeba jechać okazuje się, że gospodarz ma takową w swoim domu. Wielka radość wszystkich uczestników spotkania. Robimy sobie saunę. Gorąco z kamieni polanych zimnym piwem. Wszyscy wracają do zdrowia. Na pytanie gospodarza czy chcemy dalszych atrakcji odpowiadamy chórem – tak teraz dyskoteka. Tańczymy do upadłego. Chcemy jednak czegoś więcej. Nowa atrakcja. Gospodarz zawozi nas do  najlepszego kasyna w Astanie. Wymieniamy nasze dolary na miejscowe żetony. Zaczynamy obstawiać i przegrywamy wszystko. Pocieszam się tym, że pozostaje mi szczęście w miłości. Tańczymy w zaprzyjaźnionym gronie. Jest miło, ale gospodarz przypomina, że wieczorem musimy pojechać do Ałma Aty. Mamy umówione na następny dzień spotkanie w Ministerstwie Gospodarki. Biznes przede wszystkim. Umawiamy się na wyjazd na godzinę 22.00.

22.00 – wyjazd dużym terenowym samochodem z kierowcą. Trasa trwa kilka godzin. Obserwację krajobrazów Kazachstanu umila nam nasz Gospodarz szczodrze częstujący wszystkich (poza kierowcą) wykwintnymi napojami alkoholowymi. Wypytujemy go o zwyczaje dotyczące zawierania małżeństw. Okazuje się, że wielożeństwo jest bardzo popularne, szczególnie jeżeli idzie w parze z bogactwem Głowy rodziny. Moja sugestia, że siedem żon to rozsądny wybór dla mężczyzny, spotyka się z protestem naszego Gospodarza.
Uważa się za osobę skromną i twierdzi, że skoro tydzień ma siedem dni sześć żon mu wystarcza. Musi mieć przecież jeden dzień dla siebie, aby trochę odpocząć od kobiet
i mieć czas na zajęcie się ważnymi sprawami. Za oknami samochodu migają surowe, górskie krajobrazy Kazachstanu. Nic dziwnego: trasa z Astany do Ałma Aty biegnie górskimi szlakami i przełęczami. Temperatura jest minusowa, ale życie na poboczach drogi pulsuje biznesem. Zatrzymujemy się aby zatankować paliwo. Okazuje się, że to nie stacja benzynowa a najzwyklejsza w świecie cysterna z której tankujemy paliwo. W tym momencie pomyślałem sobie – już bardzo głodny- że restauracji pewnie też nie znajdziemy. Nasz gospodarz jakby czytał w moich myślach, pyta: może byśmy coś zjedli? Wszyscy ochoczo potakują. Kierowca zatrzymuje samochód przy następnej przełęczy. Wysiadamy. Słyszę warkot – to pracuje generator prądu. Czuję słodki zapach wszechobecnej baraniny. Sukces - jest światło. Widzę duży wojskowy namiot znany Polakom choćby z filmu „Czterej pancerni i pies”. Gospodarz zachęca nas do wejścia twierdząc, że to najlepsza restauracja w okolicy. Wchodzimy. Wewnątrz długie drewniane ławy. Przy nich siedzą goście i jedzą z głębokich mis. Zajmujemy miejsca. Gospodarz zamawia danie dnia. Każdy z nas dostaje identyczną głęboką misę i chleb. Okazuje się, że to gęsta zupa, w której pływają duże kawałki baraniego mięsa.
Po paru łyżkach okazuje się, że to bardzo smaczne i pożywne danie. Nasyceni wsiadamy do samochodu i jedziemy dalej. Gospodarz wskazując kolejną przełęcz mówi nam, że parenaście kilometrów dalej znajduje się legendarny Kosmodrom Bajkonur z którego startowały w przeszłości wszystkie radzieckie rakiety międzyplanetarne.   

piątek, 20 lipca 2012

BUDAPESZT 2 - harom pohar kadarka


                 Kiedy byłem trochę młodszy, wyjechałem w ramach współpracy organizacji młodzieżowych do pracy na Węgry. Naszym zadaniem było zbieranie brzoskwiń na jednej z plantacji Saszad (odpowiednik naszego PGR-u), położonej nieopodal stolicy Węgier. Pracowaliśmy tam przez okres jednego miesiąca, a po pracy zwiedzaliśmy Budapeszt.




Most Łańcuchowy.
                           Dzisiaj jest sobota – nie pracujemy. Czas na zwiedzanie Stolicy Węgier. Ponieważ mamy bliżej do „Budy”,  zaczynamy od Wzgórza Zamkowego z Zamkiem Królewskim i Starym Miastem. Zwiedzamy Plac Świętej Trójcy a na nim prawie gotycką Świątynię Matyasa a także białą Basztę Rybacką - jakby żywcem wziętą z Disneylandu. Oglądamy Wieżę Magdaleny a po małym spacerku trafiamy na Teatr Zamkowy i Pałac Sandor. Pozostałe zasoby naszej energii pochłaniają widoki Narodowej Galerii oraz Muzeum Historii Budapesztu. Po tych doznaniach schodzimy raźnym krokiem do naszego najbardziej znanego nam miejsca czyli do Mostu Łańcuchowego.
                          Zmęczeni zwiedzaniem postanawiamy odzyskać siły w znajdującej się nieopodal zaprzyjaźnionej z nami knajpce. Z okrzykiem „Harom pohar kadarka zajmujemy miejsca za stołem. Jemy nasz ulubiony gulasz pamiętając o tym, że przed nami zwiedzanie miasta po drugiej stronie Dunaju, czyli tak zwanego „Pesztu”.
                          Znakomicie odprężeni, wędrujemy naszym mostem w stronę jakże pięknie prezentującego się nam gmachu Parlamentu Węgier. Idziemy dalej na Plac Szabadsag (Wolności), znany z jedynego w całym mieście Pomnika Armii Czerwonej by w końcu dotrzeć do przecudownej Bazyliki  Świętego Stefana - jednej z turystycznych wizytówek Stolicy. Bogate marmurowe wnętrza sprawiają na nas niesamowite wrażenie. Przewodnik kieruje nas do niewątpliwej relikwii narodu Węgierskiego: zasuszonej dłoni pierwszego Władcy Węgier. Pełni różnorodnych wrażeń decydujemy się na długi spacer promenadą wzdłuż Dunaju.
Zamek Królewski.
                          Na wysokości Mostu Elżbiety skręcamy i po jakimś czasie docieramy do najbardziej znanej ulicy w Budapeszcie: „Vaci Utca”. Jest ona światowej sławy deptakiem, na którym spotykają się turyści z całego świata. Pełno tu różnorakich restauracji i kawiarni. W wielu miejscach możemy usiąść przy stoliku ustawionym bezpośrednio na ulicy i napić się dobrej kawy czy piwa. Ozdobą ulicy są pięknie odrestaurowane kamienice pochodzące z najróżniejszych epok architektonicznych. Mam skojarzenia z innym deptakiem - z ulicą Piotrkowską w Łodzi, która niezniszczona w czasie wojny, również poraża zwiedzających bogactwem różnorodnej zabudowy. Należy jednak podkreślić, że Vaci jest mniejsza a przez to bardziej przytulna i romantyczna niż ulica w Łodzi. Oczywiście spotykamy tam znajomych z Polski, co tylko potwierdza powszechną opinię, że świat jest mały.
                         W końcu dochodzimy do Placu Vorosmarty, by obejrzeć najstarszą w Europie linię i stację metra. Okazuje się, że pięciokilometrowej długości pierwsza linia metra (tzw. Żółta) oddana została do eksploatacji w 1896 roku z okazji tysiąclecia Węgier. W tej sytuacji palmę pierwszeństwa należy zwrócić Londynowi, który swoje metro uruchomił 33 lata wcześniej. Podziwiając atrakcyjne, zabytkowe wnętrze metra postanawiamy przejechać się do stacji Opera. Tam znajduje się ostatnie zaplanowane przez nas miejsce godne zwiedzenia: gmach Opery Budapeszteńskiej.
                         Zbliża się wieczór, musimy niestety wracać do Saszadu.

czwartek, 12 lipca 2012

BUDAPESZT - radosne wspomnienia.


                                   Kiedy byłem trochę młodszy, wyjechałem w ramach współpracy organizacji młodzieżowych do pracy na Węgry. Naszym zadaniem było zbieranie brzoskwiń na jednej z plantacji Saszad (odpowiednik naszego PGR-u), położonej nieopodal stolicy Węgier. Pracowaliśmy tam przez okres jednego miesiąca, a po pracy zwiedzaliśmy Budapeszt.


Gmach Parlamentu w Budapeszcie
                      Do Budapesztu przyjeżdżamy pociągiem na znany Polakom dworzec Keleti. Nieopodal czeka na nas ciężarówka, która zawozi nas na plantację do Saszadu. Zostajemy zakwaterowani w dobrze prezentujących się i co najważniejsze czystych parterowych barakach z sanitariatami i bieżącą wodą. Wakacyjna przygoda zapowiada się nieźle. Pracujemy od 7.00 do 15.00,później obiad i czas wolny. Jedzenie jest typowo węgierskie: dużo papryki (często ostrej) i pomidorów. Do ryżu i makaronów obowiązkowe, gęste i smaczne sosy. Często na naszym stole gości wspaniały gulasz.
Baszta rybacka.
                      W pracy zrywamy z drzew dojrzałe brzoskwinie i układamy starannie w dowożonych nam skrzynkach. Niektóre są tak dojrzałe, że przy zrywaniu zdejmuje się z owocu skórka i można  albo go wyrzucić albo zjeść. W obawie przed marnotrawstwem jemy te niesamowicie soczyste, rozpływające się w ustach brzoskwinie. Nigdy wcześniej ani później nie udało mi się jeść tak smacznych brzoskwiń. Owoce, które kupujemy w Polsce – szczególnie w hipermarketach - smakują jak sztuczne, nie można ich nawet porównać z tymi zbieranymi z drzewa.
                      Koniec pracy, szybki ale obfity obiad i pędzimy do autobusu. Podwozi nas prawie do Dunaju po stronie Budy. Idąc w stronę przepięknego mostu Łańcuchowego, ozdobionego przepysznymi lwami, szybko znajdujemy małą, osłoniętą od palącego słońca starą winiarnię. Z przyjemnością wchodzimy do jej chłodnego wnętrza. Siadamy przy drewnianym stoliku. Nie znając języka, porozumiewamy się z kelnerem na migi (niestety nie zna angielskiego). Kiedy dowiaduje się, że przyjechaliśmy z Polski uczy nas szybko po węgiersku powiedzenia znanego dobrze w Polsce: „Węgier, Polak dwa bratanki – do wojenki i do szklanki”. Wiedząc, że Polacy lubią pić czerwone wino, uczy nas jak zamawiać dobre, młode wino Kadarka. Jesteśmy tam w trójkę więc nasze wyuczone zawołanie brzmi: „Harom pohar Kadarka”, co w wolnym tłumaczeniu oznacza: „Trzy szklanki wina Kadarka”. Bardzo nam się to podoba. Niejednokrotnie później tak właśnie zamawiamy wino. Najśmieszniejsze jest to, że często zwiedzamy miasto tylko z moim kolegą Edkiem. Kelner zawsze jednak przynosi nam 3 szklanki wina.

                     Nasza knajpka jest tak sympatyczna (a młoda Kadarka tak smaczna), że siedzimy w niej o wiele dłużej niż planowaliśmy. Robi się wieczór. Musimy pomyśleć o powrocie do naszych podbudapesztańskich kwater. Tego wieczoru zmuszeni jesteśmy przełożyć zwiedzanie Stolicy Węgier do następnego dnia.

środa, 11 lipca 2012

WIEDEŃ - podróż sentymentalna (2)


Mój wyjazd do Wiednia miał podtekst sentymentalny. Bardzo chciałem poznać miasto, w którym mój Tata przeżył kilka trudnych lat swojego życia i o którym wiele opowiadał. W czasie wojny był internowany przez Niemców i wywieziony tam na przymusowe roboty. Pracował na dworcu kolejowym przy przetaczaniu wagonów. Trzy razy uciekał do Polski, niestety łapano go i zamykano w więzieniu. Miał wtedy 18 lat.





Hofburg
                       To bardzo pracowita noc – nie chcemy uronić ani minuty naszego pobytu we Wiedniu. Biegamy po całym Grinzingu, od jednej oberży do następnej. Wszystkie są bardzo ładnie wystrojone, w każdej na drewnianych ławach przygotowane talerze ze smalcem i świeżym chlebem. Wybieramy te, w których smalec zawiera duże smakowite skwarki. Popijamy wspaniałe austriackie młode wina. Kolega pracowicie zbiera wszystkie możliwe do wyproszenia kolorowe popielniczki. Jest ich kolekcjonerem, w Polsce ma już pokaźny zbiór.
                       Następnego dnia zwiedzamy kolejne zabytki stolicy Austrii: prawie gotyckie Ratusz i Parlament, renesansowa Opera Narodowa i uniwersytet, Muzeum Historii Naturalnej i Muzeum Historii Sztuki. Oglądamy też pałace, w tym niezapomniany Pałac Hofburg. Do 1918 r. była to siedziba władców austriackich. Obecnie mieści się tutaj rezydencja prezydenta. Wszystkie te XIX wieczne wspaniałości znajdują się przy jednej ulicy okalającej pierścieniem Stare Miasto: Ringstrasse, a więc w zasięgu ręki turysty. Jest też sposób na zwiedzanie dla leniwych: ulicą tą jeździ specjalny tramwaj - Ring Tram, pozwalający na obejrzenie tych zabytków przez okna pojazdu. Jeździ co pół godziny.
Muzeum Historii Sztuki
                     Po szybkim obiedzie postanawiamy pójść na popularne w Austrii piwo. W tym celu wchodzimy do czegoś przypominającego polską stodołę. W środku widać, że jest świeżo wybudowana i przystosowana do piwnego wyszynku: Przez całą długość pomieszczenia ustawione długie drewniane stoły a przy nich siedzący ciasno jeden przy drugim smakosze tego skrzącego się złotem napoju. Siadamy wśród innych. Ubrana w ludowy strój kelnerka przynosi nam zimne piwo. Biesiadnicy zaczynają śpiewy, kiwając się w na boki w rytm muzyki. Śpiewamy z innymi, ucząc się co nieco niemieckiego. Przerwa na toaletę – piwo robi swoje. Okazuje się, że obsługuje ją nasza rodaczka. Od tego momentu mamy poważną zniżkę na korzystanie z toalety. Nasz pobyt w oberży okazuje się dłuższy niż planowaliśmy. Dzięki temu zaprzyjaźniamy się z personelem, czego efektem jest podarowany mi oryginalny, wiedeński, duży kufel do piwa. Austriaccy przyjaciele postanawiają – jak się później okazało - uczcić ten moment: zabierają mi kufel aby zwrócić mi go następnego dnia ze świeżo wygrawerowanym napisem „Grusse aus Wien”.  Kufel ten ciągle wypełnia swoją rolę i stoi na widocznym miejscu w moim mieszkaniu. Pijąc piwo, myślami jestem we Wiedniu.

piątek, 29 czerwca 2012

WIEDEŃ - podróż sentymentalna




           Mój wyjazd do Wiednia miał podtekst sentymentalny. Bardzo chciałem poznać miasto, w którym mój Tata przeżył kilka trudnych lat swojego życia i o którym wiele opowiadał. W czasie wojny był internowany przez Niemców i wywieziony tam na przymusowe roboty. Pracował na dworcu kolejowym przy przetaczaniu wagonów. Trzy razy uciekał do Polski, niestety łapano go i zamykano w więzieniu. Miał wtedy 18 lat.


Katedra Św. Szczepana.
           Do Wiednia wyjeżdżamy z przyjaciółmi latem. Po zakwaterowaniu w niedrogim pensjonacie natychmiast wyruszamy na zwiedzanie miasta. Aby ułatwić sobie pokonywanie odległości wykupujemy tygodniowe bilety/legitymacje uprawniające nas do nieograniczonej ilości przejazdów metrem. Dobrze, że mamy swoje zdjęcia – bez nich nie można kupić takich biletów.
           Zaczynamy od obejrzenia Steffl czyli Katedry Św. Szczepana – chyba najbardziej rozreklamowanej wizytówki Austrii i oczywiście Wiednia. Przepiękna, a jednocześnie przeogromna gotycka budowla z kamienia, ze swoimi strzelistymi oknami i wieżami, robi na nas niesamowite wrażenie. Budowana od XII wieku kryje w swoich podziemiach prochy Habsburgów. Wnętrze Katedry również jest niepowtarzalne, w dużej mierze dzięki przepięknej ambonie Pilgrama, skrzydłowemu, strzelistemu ołtarzowi z XV wieku oraz bogatym zdobieniom jej wnętrza. Na północną wieżę wjeżdżamy razem z innymi windą aby podziwiać największy, bo ważący ponad 21 ton dzwon „Pummerin”.
Prater - diabelskie koło.
           Następnego dnia decydujemy się na rozrywkę. Jedziemy na Prater czyli do najstarszego na świecie „Parku Rozrywki”. Trafiamy bardzo łatwo – już z daleka widać „Diabelskie Koło”. Jak później stwierdziliśmy, można po wjechaniu nim na samą górę oglądać panoramę Wiednia. Niestety, koło porusza się strasznie wolno i nim osiąga punkt kulminacyjny, mija strasznie dużo czasu. Pamiętam, że wynudziliśmy się na tym kole strasznie i mało tego - zgłodnieliśmy. Dlatego tę atrakcję polecam wyłącznie zakochanym parom. Po szybkim ugaszeniu głodu kilkoma parówkami z musztardą sprzedawanymi tam praktycznie wszędzie rzucamy się w wir prawdziwej rozrywki: jest rollercoaster. Spadamy z góry w dół, ostro skręcamy to w lewo, to w prawo i znowu ostro w dół. Jest super, dlatego powtarzamy to kilkakrotnie. Okazuje się, że bardzo ciekawym doświadczeniem są też szybko wirujące walce, w których siła odśrodkowa przyciska ludzi do bocznych ścian. Śmiechom i żartom nie ma końca. W końcu trafiamy do łodzi, która po zajęciu w niej miejsc spada pod naszym ciężarem pionowo w dół, aby na samym końcu wylądować z hukiem w wodzie. Super przeżycie.
          Zbliża się wieczór, żegnamy wesołe miasteczko i pędzimy zaznać relaksu na starym Grinzingu, znanym z doskonałych winiarni serwujących pyszne młode wina z bieżących zbiorów. Wchodzimy do robiącej dobre wrażenie knajpki i widzimy pełno długich drewnianych stołów. Większość z nich jest zajęta. Szybko zajmujemy wolny stół. Na serwecie leży miska smalcu ze skwarkami. Podchodzi ubrana w ludowy strój kelnerka przynosząc półmisek pełen świeżego chleba. Zamawiamy białe wino, dowiadując się, że chleb i smalec jest gratis. Jemy z przyjemnością. Kelnerka wraca z dzbanem schłodzonego w piwnicy wina. Próbujemy – wino jest pyszne.
          Ciekawe jak wyglądają inne winiarnie. Postanawiamy sprawdzić to jeszcze tej nocy. Czym się to kończy? Opowiem o tym w następnym artykule.




niedziela, 10 czerwca 2012

KOŁOBRZEG - rodzinne wczasy.


                 W Kołobrzegu byłem niejeden raz. Za każdym razem przyjemnie spędzałem czas. Niekiedy z kolegami, innym razem z rodzicami. Nie mogę powiedzieć kiedy było fajniej, bo każdy z tych wyjazdów był jedyny w swoim rodzaju. Dzisiaj napiszę jednak o wyjeździe z rodzicami. 



               Pakujemy się. Po godzinie samochód jest załadowany prowiantem i różnymi potrzebnymi i niepotrzebnymi rzeczami – jedziemy. Po drodze zatrzymujemy się na stacjach benzynowych i faszerujemy kawą, energizerami typu „Tiger”, czekoladą, i innymi smakołykami. Tak mija nam dość długa podróż. Dojeżdżamy do Kołobrzegu. Wiemy jak się nazywa nasz Ośrodek domków kempingowych, ale nie mamy pojęcia jak tam dojechać. Na szczęście w Kołobrzegu jest mnóstwo taksówek. Zatrzymujemy się przy postoju Taxi. Mój tata wysiada z samochodu i rozmawia z sympatycznym taksówkarzem. Po powrocie wszystko wiemy. Przejeżdżamy przez tory, skręcamy dwa razy w prawo i raz w lewo. Okazuje się, że  bez problemów dojeżdżamy do celu.

               Recepcja Ośrodka Wczasowego. Wszystko jest w porządku. Płacimy za pobyt i idziemy na poszukiwanie domku, w którym przez następny tydzień będziemy mieszkać. Chwilę kluczymy między niedawno odnowionymi  domkami. Są cudowne. Z zewnątrz sprawiają bardzo przyjemne wrażenie. Znajdujemy nasz – ten jeden. Wchodzimy do środka. Pięknie. Trzy łóżka tak jak to było ustalone. Poza tym czajnik, lodówka, toaleta co do której nie można mieć żadnych uwag. Szafki na ubrania bardzo czyste. Rozpakowywujemy się. Ogólnie panuje przyjemny nastrój. Jesteśmy zmęczeni, ale to co zastajemy bardzo nam się podoba. Przed snem strzelamy jeszcze po piwku, siedząc spokojnie na plastikowych fotelach przed domkiem. Papierosik i idziemy spać.
                Następny poranek jest zachwycający. Budzimy się. Słońce świeci mocno. W takich warunkach od rana aż chce się żyć. Nie zastanawiając się długo jemy pyszne śniadanko i idziemy na plażę. Dużo ludzi, ale to dobrze – od razu widać, że to europejski kurort. Schodzimy na plażę. Morze uspokaja nas. Wylegujemy się w słońcu jakieś 2 godziny, po czym wracamy do naszego domku. Obiad dopiero za godzinę, a nam burczy w brzuchach. Czekamy, ale udaje się. Idziemy na stołówkę. Jedzenie !! Po chwili przekonujemy się, że warto było zapłacić za ten obiad. Pyszne mięsko z kartofelkami i surówką. Siedzimy przy stole, wokół pełno ludzi, a wśród nich kilka ładnych dziewczyn. Zerkam to na jedną, to na drugą, zachwycony ich skromnym odzieniem, ale w końcu przywołuję siebie do porządku. To nie jest ładnie tak się na kogoś gapić, więc utkwiłem wzrok w swoim talerzu i skupiłem na obiedzie.
                 Tydzień pobytu minął nam naprawdę szybko, bo wszystko co dobre szybko się kończy. Kołobrzeg to bardzo przyjazne dla turystów miasto. Ma swój urok. Szczerze mówiąc nie zwiedzaliśmy go zbyt dokładnie, bo głównie trzymaliśmy się brzegu i przybrzeżnych pubów, gdzie serwowali pyszne, świeże, smażone rybki z frytkami. W mieście byliśmy z dwa, trzy razy, głównie po to żeby kupić coś w biedronce, a przede wszystkim coś do jedzenia i piwo. Bardzo dobrze wspominam te wczasy. Długie, piesze wycieczki wzdłuż brzegu po obiedzie, ludzie goniący to tu, to tam. Mnóstwo różnych stoisk, te z żelkami, te z balonami i pamiątkami. Lody, gofry, pizza, hot dogi – wszystko co skłania głodnego człowieka do wydawania pieniędzy. Staraliśmy się oprzeć tym zachciankom, mimo to nasze portfele trochę się opróżniły, nie wiadomo kiedy. Większość czasu spędzaliśmy na plaży, bo chcieliśmy się nią nacieszyć słońcem na cały następny rok. Gorąco polecam Kołobrzeg - ma swój urok, jest bardzo zróżnicowany i chyba każdy znajdzie tu coś dla siebie.

Autor artykułu:: Artur Kosiewicz.

sobota, 9 czerwca 2012

LONDYN - moja pierwsza podróż na Zachód(2).

Pojechałem do Londynu aby pozbyć się stresów związanych z nauką języka angielskiego. Było to po drugim roku studiów na Ekonomice Handlu Zagranicznego Uniwersytetu Łódzkiego. Mój angielski był oceniany na 3+. Jak pokazała przyszłość, opłaciło się: zdałem egzamin państwowy z tego języka.



Mieliśmy pracę. Rano długi dojazd do remontowanego domu i ciężka, wyczerpująca praca na budowie. Później szybki powrót i praca w restauracji. Dobrą rzeczą jest możliwość zjedzenia obiadu przed pracą w restauracji. Hiszpański kucharz każdego dnia proponuje mi na obiad parówkę z dużym ziemniakiem w mundurku. Mogę dołożyć sobie dużo musztardy(francuskiej zresztą)i dojeść chlebem.
Speaker`s Corner.
Praca na budowie nauczyła mnie jednej z wielu życiowych prawd: jeżeli ciężko pracujesz, potrzebujesz kalorycznego jedzenia. Kanapki z dżemem, które robię sobie każdego ranka, nie sprawdzają się. Po godzinie jestem tak samo głodny jak przed ich zjedzeniem. Zmuszony jestem przejść na kanapki z mięsem. Pomaga.
Odpoczynek w Hyde Park.
Dzięki pracy w restauracji dowiaduję się jak się przyrządza wspaniałe soki pomarańczowe i grapefruitowe. W kuchni mamy 2 worki. Bierze się szufelkę proszku pomarańczowego albo grapefruitowego, zalewa wodą z kranu i soki można wlać do restauracyjnego saturatora. Po chwili chłodzenia są gotowe do podania spragnionemu klientowi.
Najsympatyczniej wspominam wolne soboty i niedziele. Mogliśmy wtedy odpocząć po tygodniu ciężkiej pracy i zwiedzać Londyn. Tak się złożyło, że najczęściej odpoczywaliśmy w pobliskim Hyde Park, gdzie w słoneczną pogodę przesypialiśmy około godziny na płatnych leżakach, ustawionych zapraszająco na wspaniale utrzymanych trawnikach parku. Hyde Park najbardziej jest znany z tego, że w każdą niedzielę w jego części zwanej "Speaker`s Corner" każdy obywatel może wygłaszać publicznie swoje poglądy polityczne, może krytykować wszystko i wszystkich (oczywiście za wyjątkiem Królowej), przyciągając słuchaczy i gapiów. Ponieważ słuchacze nie zawsze zgadzają się z mówca, wywołuje to czasem długie debaty a nawet poważne kłótnie.
Zwiedzamy Londyn. Zaczynamy przygodę od pięknego Trafalgar Square. Kolumna Nelsona. Świadectwo wielkiej chwały Anglii, jej zwycięstwa nad sprzymierzonymi flotami Napoleona i niefortunnej, lecz zwycięskiej śmierci generała Nelsona. Po chwili kontemplacji, kierujemy nasze kroki w stronę National Galery. Wstęp jest bezpłatny. Zwiedzamy. Michał Anioł, Leonardo da Vinci, Rubens, Rembrandt, Monet, Cezanne. Najlepsi. Nasze przeżycia są silniejsze od zmęczenia.
Niedzielę rozpoczynamy od wycieczki do Pałacu Buckingham. Pałac jest piękny. Na straży stoją „Bobies”. Są wspaniali, proszę koleżankę, aby ich rozśmieszyła- niestety, nie udaje się – BOBIES są niewzruszeni.

sobota, 26 maja 2012

LONDYN - moja pierwsza podróż na Zachód.

Pojechałem do Londynu aby pozbyć się stresów związanych z nauką języka angielskiego. Było to po drugim roku studiów na Ekonomice Handlu Zagranicznego Uniwersytetu Łódzkiego. Mój angielski był oceniany na 3+. Jak pokazała przyszłość, opłaciło się: zdałem egzamin państwowy z tego języka.


         To był mój pierwszy wyjazd na zachód. Trudno było otrzymać zgodę władz na wyjazd. Warunkiem było otrzymanie zgody banku na zakup 130 USD. Podania składałem trzykrotnie. Kolor odpowiedzi banku oznaczał zgodę lub jej brak. Dwukrotnie otrzymywałem różową, czyli negatywną odpowiedź. Za trzecim razem przyszła zielona. Byłem szczęśliwy.
         Nie miałem pojęcia jak w tej Wielkiej Brytanii jest. Powszechna opinia głosiła, że Anglia to wolny, demokratyczny kraj, w którym każdy człowiek może znaleźć godną pracę i normalnie żyć z otrzymywanych zarobków. Żeby dolecieć do Londynu, musiałem pojechać do Krakowa, skąd miałem połączenie z Paryżem, tak było taniej, później pociąg do kanału i podróż promem  do Anglii. Dalej autobusem do Londynu.
         Całe szczęście, że w czasie tych podróży poznałem mojego później wieloletniego przyjaciela: Wieśka. Bez niego nie dałbym sobie rady. To on mnie uczył jak można przeżyć niewiele jedząc. Mieliśmy ze sobą trochę puszek z Polski. Nasze pierwsze miejsce noclegu w Londynie było dość drogie. Cały czas walczyliśmy o pracę. Nasze starania o pracę to dwa tygodnie  biegania po Londynie.
         Mamy pracę: Jestem kelnerem w restauracji małego hotelu, który przyjmuje pasażerów z międzynarodowego lotniska w Londynie - Heathrow, w sytuacjach kiedy pojawiają się problemy z kontynuowaniem podróży(złe warunki atmosferyczne, awaria samolotu, etc.). Wiesiek rządzi w kuchni. Jestem jedynym kelnerem pracującym popołudniu. Muszę zainwestować w nieskazitelnie białą koszulę, czarne spodnie i czarny krawat. Z butami jest gorzej. Mam brązowe zamsze. Zakup nowych, czarnych butów nie wchodzi w grę(brak kasy). Radzę sobie kupując czarną farbę do zamszu. Po pomalowaniu buty wyglądają jak nowe. Niestety, codziennie po powrocie z pracy muszę starannie zmywać czarną farbę ze swoich stóp. Buty farbują.
         To jednak nic wobec podstawowego problemu: kuchnia proponuje jeden rodzaj dania obiadowego – kotlet wieprzowy. Menu proponowane przeze mnie klientom jest natomiast bardzo bogate, naprawdę jest w czym wybierać. Tak więc moja nauka angielskiego polega na nabywaniu umiejętności przekonywania klientów, że jedynie wieprzowe kotlety zasługują na ich uwagę. Podobnie jest z lodami – mamy tylko truskawkowe. Muszę się bardzo starać, ponieważ od zadowolenia klienta zależy wysokość otrzymywanego napiwku. Sprawa bardzo ważna, gdyż w wynajętym przez nas  mieszkaniu mieszka dwóch kolegów, którzy jeszcze nie znaleźli pracy. Staram się więc bardzo. Moja koleżanka z Polski pomaga nam zbierać godziwe napiwki. Ponieważ poznaje bogatego studenta z Arabii Saudyjskiej, umawia się z nim w naszej restauracji. To naprawdę duży finansowy zastrzyk.
        Po kilku dniach nasze sprawy zaczynają wyglądać o wiele lepiej. Zatrudniam się dodatkowo przy przebudowie budynku mieszkalnego na hotel. Ale o moich nowych przygodach z tym związanych opowiem następnym razem.

niedziela, 13 maja 2012

KOŁOBRZEG - obóz karate

Artykuł, w którym zawieram moje wspomnienia z czasów Szkoły Podstawowej. Wyjechałem wtedy z kolegami na obóz karate. Do dziś o tym pamiętam.


                           Kiedy byłem młodszy - miałem wtedy jakieś 10 lat i byłem uczniem Szkoły Podstawowej - dwa razy w tygodniu wraz z moimi kumplami chodziliśmy na karate. Nie dość, że człowiek był zmęczony po szkole, to jeszcze po tych 8 godzinach lekcji szedł na trening. Nie będę marudził, bo muszę przyznać, że nawet zmęczony człowiek po karate czuł się zrelaksowany i przyjemnie zmęczony. Tak więc po treningu wszyscy byliśmy zadowoleni, a w drodze do domu gadaliśmy ze sobą i śmialiśmy się, jak głupie dzieci.
                           Moja przygoda z karate, a dokładniej Taekwondo trwała dobrych parę lat. Przez ten czas trochę się działo. Na samym początku musieliśmy złożyć przysięgę, której towarzyszyła uroczysta ceremonia. Później już było z górki: treningi, treningi i ciężka praca. Na początku (jak na pewno się domyślacie), nowicjusze karate mają prawo do noszenia białego pasa. Następne etapy to pas niebieski, żółty, zielony, brązowy, a na samym końcu prestiżowy czarny. To jednak nie koniec. Jeżeli już zdobyłeś czarny pas, możesz się pokusić o coś więcej i zdobywać tzw. „dany”, czyli kolejne stopnie wtajemniczenia, które oznaczane są żółtymi naszywkami. Jednak najwyższy stopień to 7 dan.
                          Jeśli chodzi o mnie, to udało mi się zdobyć jedynie żółty pas. Pomiędzy poszczególnymi kolorami pasów są jeszcze naszywki. To znaczy, że zanim zdobędziesz kolejny, na przykład drugi niebieski pas, musisz zdać dwa egzaminy. Po pierwszym egzaminie sprawiasz sobie niebieską naszywkę na białym pasie, a dopiero po drugim uzyskujesz prawo do noszenia niebieskiego pasa. Tak więc musiałem zdać cztery egzaminy, żeby nosić żółty pas.
                          Jednak do rzeczy. O czym to ja chciałem napisać? Aha. O obozie. Jednak musiałem dać jakiś wstęp, żeby wam trochę to wszystko przybliżyć. A więc jak miałem te 10 lat, pojechałem z dwoma kolegami na obóz karate, który zorganizował nasz trener. Oczywiście nie nazywaliśmy go trenerem, tylko mówiliśmy i zwracaliśmy się do niego „Sensei”. Wyraz ten pochodzi z japońskiego i znaczy „Mistrz”, „Nauczyciel” czy „Ten, który uczy”.
                          Wracając do moich wspomnień o obozie, muszę przyznać, że zrobił on na nas ogromne wrażenie. Może było tak dlatego, że byliśmy jeszcze bardzo młodzi i nigdy czegoś takiego nie przeżyliśmy. Wsiedliśmy do autokaru w umówionym miejscu i nareszcie pojechaliśmy. Cel – Kołobrzeg. Oczywiście nasze mamusie wszystko nam przygotowały, więc w czasie podróży nie głodowaliśmy. To był jeszcze ten okres, że mogłem zjeść trzy paczki chipsów i nie przybierałem na wadze.
                         Nareszcie dojechaliśmy. Zamieszkaliśmy w małych ale bardzo przyjemnych domkach. Zbliżał się wieczór, a następnego dnia mieliśmy mieć trening, więc po prostu poszliśmy spać. Najlepsze było to, że ani ja, ani moi koledzy nie mieliśmy zegarków, a tym bardziej budzika. Nie wiedzieliśmy więc kiedy należy wstać i kiedy jest zbiórka. Nasz Sensei chyba sobie z nas żartował, bo powiedział, żebyśmy patrzyli na słońce i na tej podstawie  wnioskowali kiedy trzeba wstać. Bywało tak, że wstawaliśmy o wiele za wcześnie i ponad godzinę czekaliśmy na zbiórkę. Na szczęście uratował nas tata mojego kolegi, który przywiózł nam zegarek.
                        Bardzo miło wspominam ten okres. Parę rzeczy utkwiło mi w pamięci. Pierwsza, że codziennie rano była zbiórka, na którą trzeba było wstać, druga, że później musieliśmy biegać po plaży parę kilometrów. Byliśmy wtedy jeszcze małymi szczeniakami i z trudem dotrzymywaliśmy kroku tym starszym. Po bieganiu robiliśmy pompki i brzuszki. Utkwiło mi w pamięci jeszcze to, że jak ćwiczyliśmy i wyciskaliśmy z siebie siódme poty, ledwo żyjąc, nasi opiekunowie robili sobie nawzajem zdjęcia w morzu.
                        Druga sytuacja którą również pamiętam, to trening po południu. Jakieś parę kilometrów od obozu, znajdowała się wielka polana, na której ćwiczyliśmy. Wszystko byłoby okej, gdyby nie pewien fakt. Mieliśmy na sobie tylko kimona, i przez cały czas ćwiczyliśmy boso, a niestety na tej pięknej polance rosło mnóstwo ostów. Dlatego każdy z nas musiał uważać żeby nie nadepnąć na któryś z nich. Kontakt z ostami był bardzo bolesny, ale jakoś to przeżyliśmy.
                       Czasami ćwiczyliśmy wieczorem. Była też pewna sytuacja, której nigdy nie zapomnę. Kiedyś mieliśmy wieczorny trening w innym miejscu, jakieś 200 metrów od pobliskiego hotelu. W karate bardzo ważne są czasem okrzyki, które nie tylko mają wzbudzić lęk u przeciwnika, ale także dodać nam odwagi i energii do działania. Tak więc krzyczeliśmy sobie przy każdym kopnięciu czy uderzeniu pięścią. Minęło parę minut, gdy zobaczyliśmy ludzi stojących na balkonach hotelu, którzy z uwagą nam się przyglądali. Nagle Sensei mówi: „Będziemy ćwiczyć, dopóki wszystkie okna w tym budynku nie będą zapalone”. Wywarło to na nas ogromne wrażenie. Z jednej strony czuliśmy się dumni, że wszyscy na nas patrzą, a z drugiej  zastanawialiśmy się, czy wrócimy tego dnia do obozu. Na szczęście Sensei okazał się człowiekiem z poczuciem humoru, a nie sadystą.
                      Obóz skończył się tak szybko jak się zaczął. To znaczyło, że po prostu nam się nie nudziło. Pomimo tych wszystkich wyczerpujących treningów, czuliśmy się świetnie. Była to dla nas wielka przygoda. Chociaż moje doświadczenie ze sztukami walk miało się wkrótce skończyć, to i tak na myśl o tym wszystkim mam łezkę w oku. Będę o tym wszystkim pamiętał długo. Jedno jest pewne. Było warto.

Autor artykułu: Artur Kosiewicz