Artykuł, w którym zawieram moje wspomnienia z czasów Szkoły Podstawowej. Wyjechałem wtedy z kolegami na obóz karate. Do dziś o tym pamiętam.
Kiedy byłem młodszy - miałem wtedy jakieś 10 lat i byłem uczniem Szkoły Podstawowej - dwa razy w tygodniu wraz z moimi kumplami chodziliśmy na karate. Nie dość, że człowiek był zmęczony po szkole, to jeszcze po tych 8 godzinach lekcji szedł na trening. Nie będę marudził, bo muszę przyznać, że nawet zmęczony człowiek po karate czuł się zrelaksowany i przyjemnie zmęczony. Tak więc po treningu wszyscy byliśmy zadowoleni, a w drodze do domu gadaliśmy ze sobą i śmialiśmy się, jak głupie dzieci.
Moja przygoda z karate, a dokładniej Taekwondo trwała dobrych parę lat. Przez ten czas trochę się działo. Na samym początku musieliśmy złożyć przysięgę, której towarzyszyła uroczysta ceremonia. Później już było z górki: treningi, treningi i ciężka praca. Na początku (jak na pewno się domyślacie), nowicjusze karate mają prawo do noszenia białego pasa. Następne etapy to pas niebieski, żółty, zielony, brązowy, a na samym końcu prestiżowy czarny. To jednak nie koniec. Jeżeli już zdobyłeś czarny pas, możesz się pokusić o coś więcej i zdobywać tzw. „dany”, czyli kolejne stopnie wtajemniczenia, które oznaczane są żółtymi naszywkami. Jednak najwyższy stopień to 7 dan.
Jeśli chodzi o mnie, to udało mi się zdobyć jedynie żółty pas. Pomiędzy poszczególnymi kolorami pasów są jeszcze naszywki. To znaczy, że zanim zdobędziesz kolejny, na przykład drugi niebieski pas, musisz zdać dwa egzaminy. Po pierwszym egzaminie sprawiasz sobie niebieską naszywkę na białym pasie, a dopiero po drugim uzyskujesz prawo do noszenia niebieskiego pasa. Tak więc musiałem zdać cztery egzaminy, żeby nosić żółty pas.
Jednak do rzeczy. O czym to ja chciałem napisać? Aha. O obozie. Jednak musiałem dać jakiś wstęp, żeby wam trochę to wszystko przybliżyć. A więc jak miałem te 10 lat, pojechałem z dwoma kolegami na obóz karate, który zorganizował nasz trener. Oczywiście nie nazywaliśmy go trenerem, tylko mówiliśmy i zwracaliśmy się do niego „Sensei”. Wyraz ten pochodzi z japońskiego i znaczy „Mistrz”, „Nauczyciel” czy „Ten, który uczy”.
Wracając do moich wspomnień o obozie, muszę przyznać, że zrobił on na nas ogromne wrażenie. Może było tak dlatego, że byliśmy jeszcze bardzo młodzi i nigdy czegoś takiego nie przeżyliśmy. Wsiedliśmy do autokaru w umówionym miejscu i nareszcie pojechaliśmy. Cel – Kołobrzeg. Oczywiście nasze mamusie wszystko nam przygotowały, więc w czasie podróży nie głodowaliśmy. To był jeszcze ten okres, że mogłem zjeść trzy paczki chipsów i nie przybierałem na wadze.
Nareszcie dojechaliśmy. Zamieszkaliśmy w małych ale bardzo przyjemnych domkach. Zbliżał się wieczór, a następnego dnia mieliśmy mieć trening, więc po prostu poszliśmy spać. Najlepsze było to, że ani ja, ani moi koledzy nie mieliśmy zegarków, a tym bardziej budzika. Nie wiedzieliśmy więc kiedy należy wstać i kiedy jest zbiórka. Nasz Sensei chyba sobie z nas żartował, bo powiedział, żebyśmy patrzyli na słońce i na tej podstawie wnioskowali kiedy trzeba wstać. Bywało tak, że wstawaliśmy o wiele za wcześnie i ponad godzinę czekaliśmy na zbiórkę. Na szczęście uratował nas tata mojego kolegi, który przywiózł nam zegarek.
Bardzo miło wspominam ten okres. Parę rzeczy utkwiło mi w pamięci. Pierwsza, że codziennie rano była zbiórka, na którą trzeba było wstać, druga, że później musieliśmy biegać po plaży parę kilometrów. Byliśmy wtedy jeszcze małymi szczeniakami i z trudem dotrzymywaliśmy kroku tym starszym. Po bieganiu robiliśmy pompki i brzuszki. Utkwiło mi w pamięci jeszcze to, że jak ćwiczyliśmy i wyciskaliśmy z siebie siódme poty, ledwo żyjąc, nasi opiekunowie robili sobie nawzajem zdjęcia w morzu.
Druga sytuacja którą również pamiętam, to trening po południu. Jakieś parę kilometrów od obozu, znajdowała się wielka polana, na której ćwiczyliśmy. Wszystko byłoby okej, gdyby nie pewien fakt. Mieliśmy na sobie tylko kimona, i przez cały czas ćwiczyliśmy boso, a niestety na tej pięknej polance rosło mnóstwo ostów. Dlatego każdy z nas musiał uważać żeby nie nadepnąć na któryś z nich. Kontakt z ostami był bardzo bolesny, ale jakoś to przeżyliśmy.
Czasami ćwiczyliśmy wieczorem. Była też pewna sytuacja, której nigdy nie zapomnę. Kiedyś mieliśmy wieczorny trening w innym miejscu, jakieś 200 metrów od pobliskiego hotelu. W karate bardzo ważne są czasem okrzyki, które nie tylko mają wzbudzić lęk u przeciwnika, ale także dodać nam odwagi i energii do działania. Tak więc krzyczeliśmy sobie przy każdym kopnięciu czy uderzeniu pięścią. Minęło parę minut, gdy zobaczyliśmy ludzi stojących na balkonach hotelu, którzy z uwagą nam się przyglądali. Nagle Sensei mówi: „Będziemy ćwiczyć, dopóki wszystkie okna w tym budynku nie będą zapalone”. Wywarło to na nas ogromne wrażenie. Z jednej strony czuliśmy się dumni, że wszyscy na nas patrzą, a z drugiej zastanawialiśmy się, czy wrócimy tego dnia do obozu. Na szczęście Sensei okazał się człowiekiem z poczuciem humoru, a nie sadystą.
Obóz skończył się tak szybko jak się zaczął. To znaczyło, że po prostu nam się nie nudziło. Pomimo tych wszystkich wyczerpujących treningów, czuliśmy się świetnie. Była to dla nas wielka przygoda. Chociaż moje doświadczenie ze sztukami walk miało się wkrótce skończyć, to i tak na myśl o tym wszystkim mam łezkę w oku. Będę o tym wszystkim pamiętał długo. Jedno jest pewne. Było warto.
Autor artykułu: Artur Kosiewicz